Rzec można, że w naszych duszach, czasem i ciałach, istnieją zadry, z którymi koniecznie chcemy się rozliczyć. Nieważne czy nastąpi to po roku, dwóch czy dziesięciu. Człowiek czuje, że musi. Musi i już. A czasami najzwyczajniej chce poczuć ponownie tę wyjątkową atmosferę, pragnie stać się częścią czegoś niezwykłego, wyjątkowego, tak - odważę się to napisać - budzącego podziw. To coś organizator oznacza czernią. Nosi się ją na piersi albo na pasie. Ta czerń wyznacza trzy drogi. Ta czerń jest chwałą, sławą i przekleństwem zarazem. I nawet jeśli na końcu doświadczysz sportowej porażki jesteś dumny.
Dumnyś boś ultras.
Trzy razy na Śnieżkę. Jednego dnia. W jedenaście godzin. Trzema, różnymi szlakami, które wspólne mają tylko drogi powrotne ze Śnieżki i pierwszy fragment od startu.
Pamiętam jak w 2019 roku zapisałem się na dystans ultra i nie trenując solidnie postanowiłem przepisać się na dwie pętle. Finalnie z zapisanych trzech, przepisanych na dwie, zrobiłem jedną pętlę bo nie zmieściłem się w limicie czasu wynoszącym trzy godziny. Przybiegłem w 3:04 (netto chyba 3:01:40) i nie pozwolono mi wybiec na drugą. Pozostał niedosyt i wiedza, że 3 razy Śnieżka to nie niedzielna popierdółka przy kawie i pączku, albo trzy piwka pod wiejskim sklepem. Tam trzeba się uwijać jak w magazynie Amazona, albo rozkładając towar na półkach w Lidlu. Zasuwasz od momentu usłyszenia słowa start i jeśli pod górę idziesz żwawym tempem to ze Śnieżki zbiegasz aż do Karpacza. Zbiegasz. Jeśli idziesz to na punkcie kontrolnym trafiasz w odstawkę. I choćbyś płakał, choćbyś krzyczał, że na drugiej pętli nadrobisz straconą do limitu minutę to i tak cię nie wypuszczą. Regulamin rzecz święta i już.
Tegoroczny start to moje trzecie spotkanie z tą imprezą. W 2021 r. wystartowaliśmy rodzinnie. Ja byłem szerpą Tomaszem wnoszącym Rafika w nosidle na szczyt i sprowadzającym go ze szczytu do Domu Śląskiego, a Madzia przejęła go na pozostałą drogę. W grudniu zapisałem się na dystans ultra i... szła przeze mnie myśl, że może mnie nie wylosują i w zamian wystartuję w Górach Stołowych jak reszta ekipy.
Ale wylosowali, więc cóż. Pobiegnę.
Treningi zaczęły się rozkręcać i w marcu covid, a po nim kolejna infekcja. Wypadł ponad miesiąc biegania, a do tego kilometraż może jakoś wyglądał (bo finalnie przekraczałem 50 km w tygodniu), ale w przeciwieństwie do przygotowań do ubiegłorocznej siedemdziesiątki z hakiem na Chojnik Maratonie nie biegałem dwudziestek+ raz w tygodniu.
ZawodyDo terminu zawodów dopasowaliśmy urlop. 26 lipca Magda biegła półmaraton na Stołówkach (oprócz niej jeszcze Sylwia, Bogusia, Jacek i Marian), a cztery dni później ja swoje 58 km. Gadając jesienią ubiegłego roku stwierdziliśmy, że fajnie by było jechać na zawody chwilę wcześniej i wrócić ze dwa dni po. Jest wówczas czas by zwiedzić okolicę. Wyszło tak, że wyjazd zaplanowaliśmy na 23 czerwca do 1 lipca. I tu pewna refleksja, która naszła mnie na tydzień przed wyjazdem. Nasza miejscowa OSP świętować miała 140-lecie. Dostałem zaproszenie, sąsiad strażak pytał mnie czy będę, na to ja, że niestety nie, bo jedziemy na zawody. "To nic, wieczorem będzie zabawa, zostawicie Rafała w domu i przyjdziecie na potańcówkę". Ale my jedziemy w góry. Pora na refleksję - nie wybieraliśmy się na urlop tylko na zawody. I nic to, że z całego wyjazdu zawody to dwa dni...
Czy mi się chce?
Będąc jeszcze w Karłowie, po porannym rozbieganiu z Sylwią i Marianem zacząłem się zastanawiać czy mi się chce walić 58 km. Miałem świadomość, że przygotowania do startu były kiepskie, a limity czasu na poszczególnych punktach (zwłaszcza po pierwszej pętli) są wyśrubowane, ale co było robić? Zapłaciłem to wystartuję.
Karpacz
Z przekąsem mawiam, że centrum Karpacza, w którym startuje bieg to takie Krupówki. Pełno turystów i knajpy z "regionalnym" żarciem. Obcokrajowiec odwiedzający polskie miasta turystyczne może mieć wrażenie, że tradycyjną polską potrawą jest pizza. Ta króluje w większości miast.
Pomijając te kiepskie aspekty (tłumy - choć te, z racji przestawienia terminu biegu na czwartek nie były wielkie - i pizzę) Karpacz wie jak się robi w bieg górski. Baner na wjeździe (powitalno-pożegnalny), flagi na latarniach. Super. Idąc w środę przez ul. 3 maja zobaczyłem Radosława Jęcka - burmistrza Karpacza. Zanim zdążyłem pomyśleć, by się przywitać, ten powiedział "Cześć" i przybił piątkę. Zdziwiłem się, że skojarzył moją gębę. Bo, że przybił piątkę i skrócił dystans do "cześć" w ogóle mnie nie zdziwiło. Dlaczego? Wystartujesz i zobaczysz go od samego rana na linii startu. Skończysz pierwszą pętlę (albo dystans mini) i znów go tam spotkasz. Przybije piątkę, zapyta jak się czujesz, a w najgorszym wypadku powie, że kończysz zawody, bo nie zmieściłeś się w limicie. Radek (pozwolę sobie, bo uważam, że na biegach, podobnie jak na wodzie, skracanie dystansu to normalna rzecz) jest jednym z wielu trybów tworzących wyjątkowość tego biegu. To, że na linii startu dyżuruje cały dzień jest dla mnie niezwykłe. A dyżuruje do ostatniego zawodnika, który (albo która) metę przekracza grubo po limicie czasu.
Biuro zawodów
Wchodzisz do biura zawodów i już w drzwiach wolontariuszka wręcza oświadczenie do podpisania i kupon konkursowy. Podchodzisz do stanowiska, obsługa myk, myk i masz torbę z pakietem. Przeskakuję do Madzi, która akurat wybiera koszulkę dla siebie, kończy się tym, że kupujemy trzy. XS pasuje na Rafała, przy czym Rafi wybrał w zielonym zdobieniu, a Madzia i ja w różowym. Taka fanaberia (no, czekam na oskarżenia genderowe i jakieś donosy). Koszulki są tak fajne, że zaopatruje się w nie cała nasza ekipa - Sylwia, Ania, Krystian i Marian. Po tym foto na ściance, rzut okiem na salę i ruszyliśmy na regionalne jedzenie - wybraliśmy oczywiście pizzę. Hahaha. Tak poważnie to po kilku dniach próbowania różnych smakołyków w Karłowie, czeskim Nachodzie i paru innych miejscach Rafi zażyczył sobie włoski przysmak z szynką i serem.
Przedstartowy stres
Powinien być, a nie ma. Czuję jakieś zobojętnienie. Jeszcze w sobotę obawiałem się czy nogi dadzą radę po urlopowych wędrówkach (24 czerwca weszliśmy na Śnieżnik, przy czym trochę nosiłem na plecach Rafika, sobota spacery, niedziela na Szczeliniec, poniedziałek ponownie Szczeliniec). Na szczęście okazało się, że nogi przywykły i już w poniedziałek nie czułem ich wieczornego bólu. Ze względu na zmęczenie odpuściłem jednak wieczorny wyskok na piwo i zabrałem się za pakowanie sprzętu na bieg.
Góry to górytrzeba czuć do nich rezerwę, mimo, że pętla to tylko 18 km. Może gdyby ekipa nie planowała zdobycia Śnieżki i dyżurowałaby na punkcie w Karpaczu odpuściłbym pakowanie kurtki, bluzy z długim oraz ograniczyłbym ilość żarcia w plecaku, by sukcesywnie je uzupełniać, ale że wybrali ekspedycję górską to trochę nawrzucałem. W sumie mniej niż na Siedemdziesiątkę z hakiem w ub. roku, ale i tak było co dźwigać.
Jedzenie
Nigdy nie wiesz co będziesz chciał jeść. Postawiłem na ubiegłoroczne doświadczenia. Żele plus kabanosy, do tego dwa Kubusie, kilka batonów orzechowych. Do picia 1,5 l wody w bukłaku plus na wejście 0,5 we flasku. Kolejne zalewanie flaska planowałem uzupełniać połową musującej tabletki z elektrolitami. Żeli było mało, raptem 5, ale cóż, postanowiłem zaryzykować i nie dokupowałem kolejnych.
Poranek przed startem
Ku zdziwieniu Madzi postanowiłem zjeść parówki. Zero chleba z miodem czy dżemem. Dlaczego? Jakiś czas temu zauważyłem, że chleb z miodem powoduje u mnie poczucie głodu. Ile bym go nie zjadł bardzo szybko będę czuł głód. A takie ultra nie jest intensywne jeśli chodzi o tempo więc pasza treściwa jest jak najbardziej wskazana. Zjedliśmy śniadanie, a ja nadal odczuwałem jakieś zobojętnienie. Takie, wiecie, biegnę ultra, nic nadzwyczajnego. Trochę tak, jakbym znów obierał ziemniaki na obiad, albo, gdybym był chirurgiem, wycinał setny wyrostek robaczkowy. Nic nadzwyczajnego. Dziwne to.
Karpackie "krupówki"
Bramy reklamowe i startowe dumnie się prężą, zaczynam czuć lekką adrenalinę. Pora na zdjęcia, Rafi chwyta kije i się fotografujemy. Zauważam Kasię Mojek z aparatem, więc proszę by poczekała chwilę, zdejmuję plecak, odwracam się i prezentuję koszulkę z dużym zdjęciem Weroniki. I nie ma już tych emocji, jakie towarzyszyły mi kilka lat temu, gdy biegałem #maratonyweroniki. Jest spokój, nawet myśl, że mógłbym biec w jakiejkolwiek koszulce, ale, że to bieg na Śnieżkę - ostatnią górę, którą zdobyła Wierka jakieś 8 miesięcy przed śmiercią chcę ją zabrać tam trzy razy. A może odwiedzić? Przecież zwykłem mawiać, że na Śnieżce mam do niej najbliżej.
Kopniaki na szczęście
i start. Trochę biegnę, w pewnym momencie przechodzę do marszu. Nie jestem harpaganem, który biega pod góry, zwłaszcza, że będę robił to trzy razy. I pamiętam, że profil trasy to takie trzy fucki, bo podejście na Śnieżkę wygląda nieco jak wystawiony środkowy palec.
Bieg inny niż wszystkie
Drapię się w górę, nie robię zdjęć, jestem skupiony na jednym słowie - limit. Pamiętam jak 3 lata temu piąłem się w przyzwoitym tempie, 2 razy zatrzymałem się na zdjęcia, raz pomaszerowałem z Madzią i spędziłem ze 3 minuty na punkcie przy Domu Śląskim. I cyk - w Karpaczu zameldowałem się prawie 4 minuty po limicie. Nie, w tym roku tak nie będzie.
Poniżej Strzechy Akademickiej wypatrzyłem Paniulę. Z Bydgoszczy przyjechały 4 dziewczyny z ekipy #żółtokrólewskich. Drepczemy chwilę razem, kilka selfiaków (z mojej ręki jeden), Paniula stwierdza, że startowała w różnych biegach górskich, ale to pierwszy, który wiedzie tylko pod górę. Zero płaskiego. Przyspieszyła, a ja zostałem przy swoim tempie.
Wreszcie grzbiet
można chwilę pobiec i tak właśnie robię. Na punkcie odżywczym wciągam dwa arbuzy, szef punktu zalewa mi flaska wodą, dorzucam pół tabletki elektrolitów i ruszam na Śnieżkę. Jakże się cieszę, że kilka dni temu KPN wprowadził jednokierunkowość na zakosach. Kibice dzwonią, dopingują, w górę nawet się idzie. Na szczycie melduję się chyba po ok 17 minutach. To ma być wyznacznik przy kolejnych pętlach.
Zbieg
Od szczytu Śnieżki do Karpacza mamy niemal ciągły zbieg. Lekko w górę jest na Równi pod Śnieżką i w pobliżu Kopy, później... Gdybym umiał w górskie zbiegi śpiewałbym fragment "Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego" Jacka Kaczmarskiego:
W dół na złamanie karku gnam!
Nikt mnie nie trzyma, nikt nie prześwietla
Nie zrywa mostów, nie stawia bram!
Zbiegam w stronę Białego Jaru, wiem, że od krzyżówki na wyciąg trzeba to robić przy lewej lub prawej krawędzi trasy, bo są tu największe i najrówniejsze kamienie. Jak dotrę do zakrętu w Jarze zaczną się te cholerne kamloty, których tak nie lubię. Trzeba będzie je pokonać trzy razy.
Tomeeek! Tomeeek!
Właśnie mają się zacząć te cholerne kamienie, a moich uszu dobiegają głosy naszej ekipy. Zdziwiłem się, bo mieli iść na Śnieżkę pierwszą pętlą. Wypatrzyli na trackerze, gdzie jestem i przeskoczyli spod Strzechy Akademickiej na Biały Jar? Szybki buziak dla Madzi i Rafika i ruszam w dół. Jestem zdziwiony, bo po kamieniach poruszam się całkiem żwawo. Nie jest to bieg w stylu mistrzów, ale jak na moje umiejętności trochę na niego wygląda. Kamienie mijają szybko, robi się równiej pod stopami, ale ta pochyłość nie należy do przyjemnych. Wreszcie jestem w Karpaczu. Na zakręcie w pobliżu Zespołu Szkół grupa wolontariuszy. Dopingują ile sił. Nie tylko na tym punkcie. Na każdym jest tak samo. Wolontariusze to mega mocny punkt tego biegu.
Jak się czujesz?
Karpacz, punkt kontrolny. Radek - burmistrz, nadzorca, opiekun, wszystko w jednym. Wyciąga rękę do piony i pyta jak się czuję. Dobrze. Kieruje mnie na punkt odżywczy, tam uzupełniam wodę, jem arbuza i ziemniaki i ruszam na drugą pętlę.
Niezły Kocioł
Kocioł pod Śnieżką, popularnie zwany Kotłem Łomniczki, znam z ub. roku. Najpierw pokonałem go przy przed rodzinnym startem w 3 razy Śnieżka, by wiedzieć co mnie czeka na Siedemdziesiątce z hakiem. Później dał mi popalić we wrześniu na Siedemdziesiątce. Jak będzie dziś? Obstawiałem, że to będzie najtrudniejsza pętla, bo z kotła od razu wchodzi się na Śnieżkę. Z jednej stromizny na drugą. Bez odpoczynku. Bez znieczulenia.
Początek jest spoko (tego fragmentu nie znam). Do Betonowego Mostku fajna szutrowa droga, lekki wznios, wokół drzewa więc słońce nie doskwiera. Idę na kijach, tempo super - poniżej 10 min/km więc jestem mega zadowolony.
Za Betonowym Mostkiem zaczyna się masakra. Słońce pali niemiłosiernie, nachylenie terenu wzrasta. Idzie się coraz gorzej. Im dalej tym wolniej. Wreszcie z lewej widzę Śnieżkę, mówię "cześć dziewczyno" i pnę się dalej. Czas mija, wokół każdy walczy o kolejny krok, niektórzy siedzą. Ci z czerwonymi numerami spoko, niech siedzą, ale ultrasi? Nie zabraknie im czasu?
Marsz żywych trupów
To moje kolejne skojarzenie. Powtarzam to gdy drugi raz melduję się na Śnieżce. Zanim tam dotarłem musiałem się wspiąć. I to była druga część marszu żywych trupów. Pierwszą przerobiliśmy kilkaset metrów wcześniej - w Kotle. Drapię się w górę i wreszcie słyszę dzwonek obsługiwany przez wolontariusza. Nareszcie będzie szczyt. Dochodzę do niego, podnoszę głowę i rozczarowanie. Do szczytu jeszcze trochę zostało - wolontariusz zszedł niżej by nas dopingować.
Nareszcie, po ok. 22 minutach dotarłem na szczyt. A tam moja ekipa. I znów drą buzie, trąbią. I znów szybkie buziaki, widzę, że Rafi ma medal za zdobycie Śnieżki i tyle. Ruszam w dół.
fot. Sylwia Czajkowska Fotografia |
Wolniej
Na zbiegach zaczynam uprawiać marszobieg. Boję się potknięcia, nogi bolą, ale wiem, że mam rezerwę czasową. Kamloty w Białym Jarze przechodzę wolniej, poniżej marszobieg. Odzywają się czworogłowe ud. Biegnę ile się da, później trochę marszu, znów biegnę. Docieram do Karpacza. Żółtokrólewskie dziewczyny dopingują z knajpy. Znowu Radek, mówię, że jest ok, znowu piona, pyta czy kończę, zaprzeczam. Wchodzę na punkt, jem ziemniaki, przychodzi do mnie Paniula i pyta w czym pomóc. Dostaje plecak i bukłak do zalania wodą, flaska, wrzucam elektrolity. Przynosi mi jeszcze ziemniaki, arbuzy, colę i ruszam na ostatnią pętlę. Cola zrobiła swoje, bo z punktu wyrwałem pełnym gazem. Po chwili wracam do marszu pod górę.
Pętla numer trzy
Najdłuższa, bo licząca 22 km. Czas na pokonanie 4:20 (miałem ok. 20 minut zapasu po drugiej pętli). Plan prosty: wdrapać się do Słonecznika, a później nadrobić biegiem to co straciłem na podejściu. W głowie miałem słowa Adriana, który wspominał swój ubiegłoroczny start - podejście na Słonecznik wlokło się bez końca. Kurde. Miałem to samo. Jak zobaczyłem formację skalną byli to Pielgrzymi. Gdzież mi do grzbietu Karkonoszy. Wcześniej wyprzedziłem kilkoro zawodników i teraz szedłem sam. Nikogo za mną, nikogo przede mną. Dopiero za Pielgrzymami zaczął mi majaczyć niebieski plecak, stopniowo zmniejszałem dzielący nas dystans. Przy Słoneczniku stacjonowali wolontariusze, a na kamieniach wylegiwało się dwóch zawodników. Pomyślałem, że jak nie ruszą tyłków to o dotarciu na metę przed godziną 20 mogą zapomnieć.
Nareszcie da się pobiec
i nadrobić stracony czas. Tak myślałem, ale nogi mówiły coś innego. Obawiałem się potknięć i upadków. Na kładkach próbowałem biec, ale brakowało już sił. Tak zleciał mi cały kawał grzbietu. Nie rozglądałem się za wiele, nawet na Samotnię ledwo rzuciłem spojrzenie wspominając krótki pobyt z Weroniką w tym miejscu. Bliżej Śnieżki zacząłem podbiegiwać, ale cóż... jeden kilometr poniżej 9 minut, drugi poniżej dziesięciu nie napawały optymizmem.
Jak się czujesz?
To pytanie usłyszałem od wolontariuszki na krzyżówce w stronę Kopy. Chujowo, ale stabilnie. odpowiedziałem wywołując uśmiech i krótkie OK.
Punkt odżywczy
Ziemniaki się skończyły, arbuzów zostały resztki, na słodkie nie mogłem patrzeć. Nawet woda z elektrolitami przestawała smakować. I tu niespodzianka. Piwo. Chcesz? Tak, bezalkoholowe, 1/3 kubka i w drogę na szczyt. Wdrapałem się i tam wiedziałem, że chcąc zdążyć w limicie musiałbym pobiec ciut szybciej niż na drugiej pętli. A jakoś nie miałem weny by biec, zwłaszcza, że przy tym zmęczeniu Droga Jubileuszowa tylko czeka by wystawić jakiś kamień i spowodować upadek. Maszerowałem więc na tyle szybko, na ile mogłem 9:30 min/km to nie tak źle.
Ostatnia wizyta przy domu Śląskim, podziękowanie za pomoc, zostałem pogoniony bym się nie ociągał jeśli chcę zdążyć i w dół. Na płaskim jakoś się biegło, z góry gorzej. Prawa noga odzywała się już wcześniej, ale dało się to zignorować, teraz ból w biodrze się powiększał, a to wróżyło kłopoty na kamlotach w Białym Jarze.
Pojawiają się myśli, że nie zdążę, a im więcej idę, tym bardziej jestem o tym przekonany. Wchodzę w jar, dziękuję wolontariuszowi z pomoc, pytam czy wie ile km zostało do mety, mówi, że poniżej czterech (coś mi nie pasuje, ale cóż - mogłem zapamiętać na pierwszej pętli i nie miałbym zagadki). Na kamieniach jest już wolniej, a po chwili ból majaczący na biodrze odzywa się w kolanie. Tak, pasmo biodrowo-piszczelowe zaczęło ze mnie drwić ile sił. Każdy krok w dół lewą nogą do ból prawego kolana. Kombinuję schodzenie bokiem, drobnienie kroku. Nic nie pomaga. Więc wiem, że już pozamiatane. Męczę się w najlepsze, szukam najlepszych ścieżek i tyle. Gdy kamienie się kończą i zaczyna szutrowa droga kolano nie pozwala na bieg. Nagrywam krótkie info dla mojej ekipy, że będę po limicie i nie ma szans na doholowanie mnie przed nim, więc nie mają po mnie wychodzić.
Wyprzedza mnie ultras
To wyprzedzanie bardziej przypomina wyścigi kalek. Zamieniamy parę zdań. Na trzeciej pętli dopadł go mega kryzys i leżał 30 minut by odpocząć, a teraz ma zmasakrowane czworogłowe ud. Robi kilkadziesiąt kroków i się zatrzymuje. Tak mija mu zejście. Ja wlokę się w dół. Co za różnica czy na metę dotrę 2 czy 22 minuty po limicie? Żadna. Wolę dotrzeć zdrowy, bez wywrotki niż ryzykować.
Pod wyciągiem nagrywam krótkie video i wrzucam je na fejsa. Podpisuję je krótko: Gloria victis. Na tarczy.
Dumnyś boś ultras - część druga.
Pamiętam jak w 2019 i w 2021 roku patrzyłem na zawodniczki i zawodników z czarnymi numerami. Herosi. Tak. Byli dla mnie herosami, kimś wyjątkowym i chyba podobnie patrzyli na nich inni ludzie. Dziś nadal tak na nich patrzyłem, ale też czułem, że inni właśnie tak mnie postrzegali. Sprawa była prosta. Startowaliśmy razem, kilkaset osób, a teraz po niemal 11 godzinach zostały niedobitki. Pojedynczy, którzy zmagali się ze słabościami i parli do mety.
Po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci. Karpacz
Wreszcie dotarłem do Karpacza, minąłem Zespół Szkół i dreptałem w dół tym stromym asfaltem. I usłyszałem "O, właśnie idzie!" Madzia, która wyszła mi na przeciw zamieniała z kimś kilka zdań. Miałem zatem towarzystwo na ostatnim kilometrze. Gdy skręciliśmy z Rybackiej w Konstytucji 3 Maja postanowiłem przebiec ostatni odcinek. Zaczęły się knajpy, zaczęły się oklaski i doping. I to nic, że było już niemal 20 minut po limicie czasu. Im bliżej mety, tym mięcej oklasków i słów uznania. Kurcze! Faktycznie jest coś wyjątkowego w tych czarnych numerach. I ludziach, którzy mają je na piersiach. Niezależnie czy przybiegają jako pierwsi czy ostatni.
Ostatnia prosta
Mata do pomiaru czasu jeszcze leży, ale za nią stoi już podium. Spiker zapowiada moje wbiegnięcie na metę, chwilę wcześniej Madzia dała znać ekipie by wystawili Rafika. Wbiegamy lewą stroną na metę. Owacje takie jakbym wygrał. Serio! To wyjątkowość tego miejsca. Chwilę wcześniej nasi bydgoszczanie darli się w najlepsze dopingując mnie na ostatnich metrach. Mega! Dla takiej chwili warto było biec do końca.
Meta
Piona z Radkiem, na szyi zawisa medal. Nałożył go Rafi. Całuję medal, Madzię i Rafała. Siadam, chcę się położyć, ale nie pozwala na to plecak. Zdejmuję go, padam na plecy i leżę. I znów pojawia się niezawodna Kasia Mojek, która robi TO zdjęcie.
fot. Kasia Mojek Fotografia |
Po chwili idę ucałować linię mety.
Medal
Zdjęcie mówi wszystko.
A później
Piwo, porcja makaronu, ból stóp. Nawet nie idę oglądać dekoracji. Zdejmuję buty, skarpety, oglądam potężne pęcherze na paluchach (stopy bolały mnie przez ponad 40 km) i tak sobie dogorywam. Zaczyna się losowanie. Sierotką będzie dziewczynka, która tego dnia kończy sześć lat. Pół roku młodsza od Wierki. No nic. Losowanie to losowanie. Wygram. Czuję to całym sobą. Koszulkę ze zdjęciem Wierki mam obok, by podnieść ją po odebraniu nagrody.
Mówię, że zakładam buty, bo zaraz idę po wygraną. Dziewczyny parzą na mnie jak na idiotę.Nagroda pierwsza zegarek Suunto. Damski. Numer, pani, nie ma. Dziesięć, dziewięć, osiem... losują po raz drugi. Tomasz, nazwisko nieczytelne... numer 774. I ryk szczęścia. Mój i naszej ekipy. Po odbiór idę z Rafim, wracam na miejsce i kończę mój makaron.
Gdy skończyły się losowania poszedłem zapytać czy przypadkiem nie został jakiś wolny medal z ultra. Dostałem, będzie dla Wierki. To taka karkonoska tradycja.
3 razy Śnieżka
Zastanawiasz się czy pobiec? Zastanawiasz się nad dystansem? Nie zastanawiaj się. Jedyne na co zwróć uwagę to dystans. Mini (17 km) to taki lajcik - masz dużo czasu na ukończenie, natomiast średni i ultra to już rzeźnia. 3 godziny na pierwsze pętli - wielu się zdziwiło, że nie zdążyło, dwie pętle to 7 godzin (przy czym pierwsza w 3 godziny), ultra to 11 godzin (i kombinacja limitów pierwszej i drugiej pętli to 3+4 godziny). Na średnim i ultra nie ma zwiedzania, nie ma miejsca na selfiaki, nagrania, podziwianie widoków - chyba, że potrafisz szybko biegać, wbiegasz pod górę, zbiegi ci niestraszne - wówczas możesz. Możesz też wybrać sztafetę, albo bieg rodzinny. Uważam, że to bieg warty pojawienia się na nim. O trudności biegu najlepiej mówią statystyki. Na dystansie ultra po pierwszej pętli z 249 zawodników odpadło 24. Finalnie bieg ukończyło 180. Czujecie? 70 zawodniczek i zawodników nie ukończyło biegu w limicie! 28,11% Niezła selekcja co?
Inne pozytywy? Świetna komunikacja na FB i Instagramie, fajne gadżety (super koszulki, ładne kubki - znowu kupiliśmy), super ludzie, którzy go tworzą. Takich wolontariuszy szukać ze świecą.
34; 45; 58 km
Nigdy więcej. Jestem poza limitem, ale nie mam weny by to powtórzyć. Za stary jestem. Tak mówię na drugiej i trzeciej pętli.
Ale wrócę. Za rok. Na ultra. 11 godzin czeka na złamanie. I ta atmosfera...
Moja ekipa
Madzia, Rafi, Sylwia, Ania, Krystian, Marian. Mimo, że nie startowali w biegu czuli się jego częścią. Ich jedno wejście na Śnieżkę było niemal jak start w zawodach. W śnieżkowych koszulkach i z podziwem dla zawodników, bo częściowo doświadczyli tego co my. Trudu, bólu, satysfakcji i pięknych widoków. Wracamy za rok. Kategorie? RUR: Raz, Ultra, Rodzina. Do bólu. Do mety.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz