11 września 2014

Soleus Fit 1.0 - koniec testu

Zakończyłem testy zegarka Soleus Fit 1.0. O początkach mogliście przeczytać tutaj i tutaj. Dziś pora na podsumowanie.

W tym czasie z zegarkiem zrobiłem 55 km biegu (niestety kontuzja nie pozwoliła na więcej), a żona 12 km marszu. Zawsze brałem go w towarzystwie Garmina, ale wynikało to z prozaicznego powodu. Chciałem mieć pomiar tętna, a w tej wersji Soleus go nie posiada (w wersji wyższej owszem, zdaje się, że jest też model z czujnikiem wbudowanym w pasek zegarka).

Wrażenia mam pozytywne. Różnice w pomiarze trasy wynosiły pomiędzy zegarkami od 40 do 110 metrów. Na atestowanym półmaratonie w Pile Soleus zmierzył 21,36 km (Garmin 21,31). Można zatem rzec, że wyniki są super. Jeden tylko raz zdarzyło mu się zgłupieć, gdy idąc przez miasto pokazywał tempo w okolicach 4-6 min/km, na mapie wykreślił też znaczne odchylenia od drogi. Być może to kwestia toczących się tam robót drogowych i sporych ilości przedziwnego sprzętu.

Dla odmiany wykres z Piły:

W pierwszych wrażeniach wspomniałem, że w zegarku brakuje wyświetlania czasu okrążenia. Okazuje się, że jest, a wejść w nie trzeba poprzez przycisk MODE/EXIT. Trzeba tylko pamiętać, że nie można następnie przełączyć ekranów przy użyciu przycisku LAP/ENTER, bo rozpocznie się nowe okrążenie.

Menu i dostęp do poszczególnych funkcji z początku wydaje się wybitnie skomplikowany, ale po zaznajomieniu się nie ma z tym problemów. Mym zdaniem Garmin ma to bardziej logiczne, choć w Soleusie nie ma co narzekać - jest to kwestia przyzwyczajenia, a dla osoby, która zaczyna przygodę z zegarkiem gps to rzecz nieistotna.

Przez okres testowania zegarka nie miałem z nim problemów. Ani razu się nie zawiesił (memu zegarkowi się zdarza), podłączenie do komputera było bezproblemowe. Do tej pory uważałem, że klipsy do transmisji danych sprawiają kłopoty z właściwym ustawieniem styków (tak miewam z Garminem). Soleus FIT jest pod tym względem rewelacyjny. Zakładałem klips, wpinałem w komputer i sprawa była załatwiona.
Baterii nie udało mi się rozładować. W czasie 2,5 godziny rozgrzewki i półmaratonu zużył ok. 30%.

Dźwięk sygnalizujący koniec okrążenia, pomimo, że początkowo wydawał mi się zbyt cichy, jest odpowiedni. Fakt, że nie miałem okazji sprawdzić go przy miejskim ruchu samochodowym.

Czas łapania sygnału gps jest zbliżony do Garmina. Na plus zaliczyć należy pasek pokazujący siłę sygnału umieszczony w górnej części wyświetlacza. Odbiornik jest na tyle mocny, że łapie sygnał w pomieszczeniach, oczywiście w pobliżu okien.


W zegarku znalazłem dwa minusy, o których wspomniałem w pierwszym wpisie: brak bezpośredniej synchronizacji z endomondo (trzeba najpierw zapisać bieg na stronie strava.com, a następnie wyeksportować do pliku gpx i zapisać w endomondo) oraz brak polskiej instrukcji obsługi. Ułatwiłaby wiele rzeczy i skróciła czas oswajania z zegarkiem.


10 września 2014

Czy bieganie to tani sport?

Ludziom się wydaje, że bieganie to tani sport. Wystarczy założyć budy, jakieś ciuchy i hej. Można szaleć. I teoretycznie tak jest. Sam zaczynałem w chińskich halówkach i bawełnianych ubraniach. Efektem zakładania takich butów (wbrew modnemu w niektórych kręgach bieganiu naturalnemu) były zapalenia przyczepu ścięgna Achillesa oraz rozcięgna podeszwowego. Zatem z pojęcia taniości wyłączamy buty (choć w sumie można je kupić już od ceny ok. 59 zł, o górną nie pytajcie bo strach się bać).

Ubrania, jakby się uprzeć, mogą być bawełniane, choć nie ukrywam, jak się spróbuje odzieży technicznej szybko doceni się jej zalety. A jak sobie wymyślić coś indywidualnego na ciuchach? Napis? Logo? Reklamę własnej firmy?


Człowiek stworzenie dziwne. Lubi wiedzieć co i jak, zwłaszcza ile przebiegł. Tu wystarczy spróbować ogłupiacza, czyli biegania na stadionie. Tylko proszę się nie pomylić w ilości przebiegniętych okrążeń. Z tego powodu ktoś wymyślił elektronikę. Obecnie królują dwie opcje: 1. aplikacje na smartfona (np. endomondo), 2. zegarek, najczęściej z gps. O ile endomondo w wersji podstawowej jest bezpłatne, to zegarki kosztują parę złotych, gdzieś od 350 w górę. Te dostępne w Polsce zamykają się w okolicach 1900 zł (choć jak znam życie znalazłoby się coś droższego).

To nie koniec wydatków. Jak już się człowiek nabiega zamarzy mu się start w zawodach. Pominę to, że część osób po kilku tygodniach myśli o maratonie (wczoraj jeden gość, na wieść o mym starcie w półmaratonie, pochwalił mi się, że biega od dwóch tygodni i pytał czy gdzieś jeszcze jakiś będzie, szczęśliwie zreflektował się, że chyba jeszcze za wcześnie na taki dystans). Starty w zawodach to niestety także wydatek. Tu bywa różnie. Trafiają się takie za 10 zł, trafiają się droższe.

Moi prapradziadkowie pochodzą z centrum Wielkopolski. Tam, jak wiadomo, oszczędność ponad wszystko (herbatę zalewa się z czubkiem, by nie zmieścił się cukier hihi) i coś z tego przeszło na mnie. Zanim podejmę decyzję o starcie patrzę na wysokość wpisowego. Za półmaraton mogę dać 50 zł, za 10 km 35, no 40 zł, maraton? Nie wiem, nie startowałem, ale 100 to za dużo. Za tę cenę mam przynajmniej dwa starty.

Dziś zerkałem na opłaty za jeden z kujawsko-pomorskich półmaratonów. Cennik jest absurdalny, ale cóż, jest popyt to mogą szaleć (chyba). Wysokość opłat poniżej.


Śmieszne jest to, że półmaraton w idei jest charytatywny, tyle, że organizator prosi zawodników by oprócz wpisowego przywieźli jakieś prezenty dla dzieciaków z domów dziecka. Wiem, wiem, nikt mi nie każe zapisywać się w ostatnim terminie, ale przyznacie, że 200 zł to potężne pieniądze, a w zamian fajerwerków nie ma.

Na co jeszcze "marnuje się" biegowe pieniądze? Znajdą się jakieś odżywki, żele energetyczne, okulary, dojazdy, wizyty u lekarzy. Literatura także nie zaszkodzi. Wcale nie jest tak tanio jak to wygląda w pierwszej chwili. (Chyba, że ja jestem jakimś gadżeciarzem i czort wie czym jeszcze.)

Bliżej jesieni naskrobię coś o doborze ubrań.

07 września 2014

Na Bohaterów Stalingradu z pustego i Salomon nie naleje

7 września 2014 r. Po wakacjach, więc już jesień (tak się kiedyś myślało). Wyruszyłem do leżącej nad Gwdą miejscowości, która niegdyś nazywała się Schneidemühl, a obecnie Piła. Nie bez powodu podaję niemiecką nazwę, jednak o tym pod koniec.
Cel? Start w 24 Półmaratonie Philipsa. Cel drugi? Spokojny bieg na czas 2:00.
Dwa miesiące temu planowałem zaatakować 1:40, zwłaszcza, że zapowiadała się niezła gratka - start z kolegą Jackiem Sikorskim, z którym wieki temu spędziłem kawałek żeglarskiego czasu. Wówczas na bieganie patrzyłem z odrazą, acz do dziś pamiętam ponad dwadzieścia okrążeń stadionu, które Jacek przebiegł ot tak (w tym roku kilkakrotnie zdarzyło mi się zaliczyć tę ogłupiającą zabawę biegową).

W biurze zawodów zameldowałem się kilkanaście minut po godzinie ósmej. Odebrałem pakiet startowy, koszulkę i wróciłem do samochodu. Po jakimś czasie zawędrowałem ponownie do biura i tam spotkałem Jacka. Trochę pogadaliśmy, wspomnieliśmy starych znajomych i hej. Każdy pognał w swoją stronę. Jako, że 1:40 z Jackiem nie było możliwe stwierdziłem, że trza go jakoś zaakcentować. A co, kto wie kiedy zdarzy nam się znów wystartować w tych samych zawodach.
No to hop.

Tak mi się jakoś zaparkowało na stosownej ulicy.

Pokręciłem się trochę w okolicy mety, strzeliłem sobie przedstartowe foto i trza było się przygotować do startu. Startu, który miał być rekreacyjny do tego stopnia, iż planowałem pobiec z aparatem i porobić trochę zdjęć. Niestety bateria postanowiła się szybciej rozładować i sprzęt został w samochodzie.


Postanowiłem pobiec z dwoma zegarkami. Pewnie wyglądałem jak idiota, ale cóż. Taka okazja pewnie się nie trafi. Soleus dał radę. Na dystansie półmaratonu Garmin pokazał 21,31 km a Soleus 21,36. To niezły wynik, zwłaszcza jak się porówna do dystansów o połowę krótszych.

Plan biegu zakładał tempo 5:41 do połowy, a później przyspieszenie nawet do 5:20. Wszystko szło super, z lekką rezerwą. Pierwszy 5:35, drugi 5:37, trzeci: a co się będę męczył. Dam obrazek.


Na ósmym kilometrze wziąłem pierwszy żel, a na dwunastym się zaczęło. Odcięcie. Kompletny brak sił, złe samopoczucie, zerknąłem na pulsometr a tu tętno, z jakim mógłbym startować na dystansie 5 km, ale nie półmaratonu. 189. Zwolniłem, tętno spadło tylko o 4 uderzenia. Dwunasty km w 6:06. Ponoć faceci walczą do końca i nie odpuszczają, ale nie ja. Wyszedłem z założenia, że Piła wyczerpała limit zgonów na zawodach (Tour de Tri i śmierć triathlonisty) i nie ma sensu tego zmieniać. Uznałem, że trzynastka jest dobra by przestać biec i zacząłem iść z krótką przerwą na próbę truchtu, niestety było za wcześnie i w sumie przedreptałem 800 m wlewając w siebie i na siebie wodę.

Koniec trzynastego kilometra to kurtyna wodna. Było to zbawienie, schłodziła mnie na tyle, że ruszyłem, ale z biegiem nie miało to wiele wspólnego.



Żeby nie było. W bidonie miałem pół litra wody, a na 5 i 10 km skorzystałem z kubeczka izotoniku. Pogoda była dziś fatalna. 24 stopnie w cieniu, a na słońcu przynajmniej kilka więcej. Do tej pory nie zdarzyło mi się wypić całego zapasu wody. Dziś nawet mi zbrakło.

Na mecie zameldowałem się z obłędnym czasem 2:09:42 więc w zasadzie porażka. Na deser dostałem medal, reklamówkę z izotonikiem, wodą, batonem i poszedłem w kolejkę po spagetti. Smaczne.

Meta była na ulicy:

Bohaterem Stalingradu nie zostałem. Pobiegłem o 10 minut wolniej niż chciałem.
Tak na marginesie. Według obecnej ideologii i zapatrzeniu w Zachód bohaterami Stalingradu byli chyba Niemcy.


Wypada podsumować.
Cóż. Jak w tytule. Z pustego i Salomon nie naleje. Bite półtora miesiąca bez porządnego biegania zrobiło swoje. Wydawało mi się, że jeżeli każdy kilometr pobiegnę o 40 sekund wolniej niż wyszła mi średnia w Unisławiu będzie ok. Jak widać wydawało mi się. Pogoda zrobiła swoje, brak długich wybiegań też. W ostatnich dniach 10 km w takim tempie robiłem bez problemu, dziś też, tyle, że zabrakło sił na kolejne 11.

Start miał być ostrożny ze względu na przeciążenie mięśni uda i łydki. Tak się pięknie złożyło, że Pani Justyna ma chyba cudowne ręce, bo otejpowanie zadziałało chyba w 110%, taśmy wytrzymały od środy. Ból pojawił się ze dwa razy i to w wyższej partii uda. Poza tym nic. Nawet w czasie przedwczesnego finiszu, gdy przydusiłem do tempa 3:47.  Teraz trzeba będzie umówić się na porządny masaż.

Właśnie. Finisz. Ustawili bramę z reklamą Asicsa, a 100 m za nią bramę z metą. Do której pognałem pełną parą? Właśnie! Oj zdziwiłem się.

Dzisiejszym półmaratonem przekroczyłem wreszcie 1000 km w 2014 roku.


04 września 2014

Klemens Biniakowski i bieg jego imienia. [archiwum maratonypolskie.pl 20.06.2014]

Klemens Biniakowski (1902-1985) teraz powiedzielibyśmy o nim "czterystumetrowiec" bo też na tym dystansie zdobył najwięcej tytułów mistrza Polski (7 plus 6 w sztafecie). To on, jako pierwszy Polak złamał magiczne 50 sekund na tym dystansie, w końcu zatrzymał się na wyniku 48,8 sekundy.
Nie będę pisał jego biografii. Kto ciekaw sobie wyszuka. Kiedyś czytałem jego wspomnienia pisane dla lokalnego dziennika. W mej pamięci utkwiło z nich kilka rzeczy obrazujących co wyczyniał na bieżni.
Scena pierwsza: Park miejski w Nakle nad Notecią (1923 rok). Skok wzwyż trenowany przez zawodników Sokoła. Poprzeczka (a w zasadzie linka) zawieszona na 125 cm. Biniakowski ubrany w codzienne ciuchy przeskoczył 145 cm.

fot. http://bi.gazeta.pl/im/60/eb/eb/z15461216F,Legitymacja-Klemensa-Biniakowskiego-na-igrzyskach-.jpg

Scena druga: rok 1933. Jeden dzień mecz lekkoatletyczny Poznań – Bruksela. Starty w 5 konkurencjach (100, 200, 400, sztafety 4x100 i szwedzka) – wszystkie wygrane. Tego samego dnia podróż do Warszawy na mecz Polska – Belgia, wygrane 4 konkurencje.
Niestety starty w igrzyskach w Amsterdamie i Berlinie nie były dla niego udane, co nie zmienia faktu, że na lekkoatletycznych bieżniach potrafił nieźle pozamiatać.

Zmierzenie się z Biniakowskim, a w zasadzie z biegiem jego imienia chodziło mi po głowie na długo zanim zacząłem biegać. Z dziesięć lat temu pomyślałem sobie, że wystartuję w następnych zawodach. Muszę tylko pamiętać by na dwa tygodnie przed startem trochę pobiegać. O ja naiwny! Myślałem, że owe dwa tygodnie wystarczą. Tak czy owak z różnych powodów nie startowałem. Na bieżni stadionu im. K. Biniakowskiego zameldowałem się dopiero w jubileuszowej, XXV edycji. Dystans jaki nam tu oferują jest karkołomny. 3340 m (faktycznie 3500). Tu trzeba zacisnąć pośladki i biec mimo bólu. Prawdę mówiąc tak krótkich dystansów nie lubię.
Nakielska impreza jest z innej epoki. Nie ma oczipowanego pomiaru czasu, nie ma nawet numerów startowych. Mało tego! Na dobrą sprawę nie ma zapisów przed samym biegiem. Całość załatwiają karteczki z danymi zawodnika, które oddaje się sędziemu po przekroczeniu mety. Ot ciekawostka. Identycznie sprawa ma się z biegami dziecięcymi.
Nim zmierzyłem się z tym sprinterskim dla mnie dystansem pojawiłem się z córką, by wystartowała w biegu przedszkolaka. Czekało na nią 200 metrów, pierwsze bieganie na stadionie. Po 30 metrach wywróciły się dwie dziewczynki, Weronia szczęśliwie to minęła. Niestety poszpitalne braki kondycyjne robią swoje. Przybiegła jako ostatnia, smucąc się, że nikogo nie wyprzedziła. Cóż. 50 metrów przed metą miała za sobą jedną zawodniczkę, uczestniczkę kraksy, niestety dziewczę zeszło z bieżni. Ale bieg wywołuje na mej twarzy uśmiech za sprawą zdjęcia, które zrobił pracownik urzędu gminy. Jest na nim wszystko co w sporcie piękne. Radość Weroniki i ból biegnącej na ostatnim miejscu. I nic to, że na metę wbiegła ostatnia, ważne, że z uśmiechem.


Biegi dziecięce i młodzieżowe wyglądały optymistycznie. Wystartowało w sumie 215 osób. A dorośli? Cóż. Było kameralnie. 28 zawodników.
No to pobiegłem. Plan minimum na przewidywany dystans 3340 to 15:30. Plan optimum poniżej 15:00. Dwa kółka na stadionie, jedno przez osiedle, powrót na jedno na stadion, znów osiedle i 400 m na stadionie. Dziwna kombinacja, ale poszło. Zawsze po starcie zastanawiam się czy to ja jestem tak słaby, czy rywale mocni. Klepałem tyły. Pognało towarzystwo, że hoho, ale od 1/3 dystansu zacząłem wolno wyprzedzać. Efekt taki, że przybiegłem 14, czas 14:53. Po drodze poprawiłem endomondowe pomiary testu Coopera, 1 km, 1 mila i 3 km. Z biegu oczywiście jestem zadowolony, choć nie powiem, chciałoby się kończyć nie w połowie, a w 1/3 stawki. Na to jednak musiałbym urwać 2 minuty. Może kiedyś, jak zejdę z końcówki kategorii M30 do M20. Ale tego się nie da. Za dwa lata ląduję w M40.

fot. powiat24.pl

Za osiem dni start w półmaratonie w Unisławiu. Ciekawe co zrobi ze mną tamtejszy sławetny podbieg. Czy faktycznie jest takim mordercą? A może zdołam poprawić debiutancki wynik z Inowrocławia (1:45:41)?

Czy jestem naturystą? [archiwum maratonypolskie.pl 2013-12-04]

Chyba polubiłem Grand Prix ZbiegiemNatury. A może polubiłem biegi na 5 km? A może polubiłem gonitwę za poprawą wyniku na tym dystansie? A może najzwyczajniej polubiłem wszystkie z tych rzeczy.
1 grudnia wystartowałem w drugim biegu w Bydgoszczy. Tym razem na starcie pojawiła się też Iza z Krzysztofem. Dla Krzyśka to powrót do biegania po kontuzji, która męczyła go od wiosny, dla Izy? Tradycyjny powód do narzekań, że jest bez formy, że nie biegała, że, że, że...
Zakładałem, że tradycyjnie będzie przede mną, bo we wszystkich biegach, w których startowaliśmy traciłem do niej spory kawałek czasu (wystarczy wspomnieć dziesiątkę w Więcborku i 3:13 straty). Do mego występu podszedłem ambitnie. Listopadowa rywalizacja i czas 23:40 były co prawda życiówką, ale nie odbierały ochoty na poprawę. Niestety listopad biegowo był kiepski. Raptem 100 km, podobnie jak w październiku nastawiony na siłę biegową, ale mały kilometraż budził we mnie duże wątpliwości. Zamarzyło mi się, by zejść poniżej 23 minut, ale urwać przynajmniej 41 sekund? Im bliżej startu obawiałem się tego coraz bardziej. Mimo zwątpienia postanowiłem zawalczyć o czas 22:50, no te 50 mogło się rozciągnąć o 9 sekund.


Mój bieg to również uczestnictwo mej córki. W sobotnie popołudnie oświadczyła mamie, że wieczorem będzie jeść makaron. Powaliła mnie tym na kolana. Przez miesiąc nie zdołała zapomnieć o pasta party.
Niedzielny poranek tradycyjnie rozpoczęliśmy od zrzutu Weroniki u znajomych, których syn też miał startować, a ja z jego mamą ruszyłem załatwiać sprawy w biurze zawodów. Na początek niemiła sytuacja. Okazało się, że Maks nie wystartuje w kat. D1, do której przypisano go w ubiegłym miesiącu, ale w D2. Dystans dwa razy dłuższy, rywale starsi od niego o 2 czy 3 lata. Czekało go zderzenie ze ścianą.
Zapisaliśmy dzieciaki, i przyszła pora na ich start. Najpiękniejszy dla mnie moment to rozgrzewka dzieciaków. Weronika miała uśmiech od ucha do ucha, ćwiczenia wykonywała oczywiście niezgrabnie, ale było to tak słodkie, a przy tym sprawiało jej tyle frajdy, że postaram się, by uczestniczyła we wszystkich sześciu biegach. Po starcie tradycyjnie klepała tyły. W D1 była ostatnia. Trudno. Może kiedyś nadrobi braki biegowe.

III Dzieciaki zBiegiemNatury
Po Wierce wystartował Maks. Miał niezłego stracha. Mimo indoktrynacji nie rozpoczął wolniej i po 3/4 dystansu biegł siłą woli. Szczęśliwie wyprzedził kilku zawodników, więc o zniechęceniu nie ma mowy, czeka na kolejne dwa biegi, by zapracować na medal.
Dzieciaki z rodzicami pojechały do domu, a ja czekałem na swój start. Pół godziny przed wskoczyłem w ciuchy, potruchtałem, gdy miałem zacząć przebieżki wypatrzyłem Izę z Krzyśkiem, więc zamieniłem parę zdań.
W strefie przestartowej pierwszy raz stanąłem przed tablicą z napisem "czas poniżej 23 minut", Iza nie dała się przekonać i stanęła w okolicy 25 minut. Próbowałem zaprosić do siebie Kasjera, ale nie chciał, dziwne, bo przecież w Ostromecku pomknął jak wiatr.
Gotów, start. Poszliśmy po asfalcie. Staram się pilnować, by nie wyrwać zbyt szybko. Po 300 metrach kontrola zegarka, tempo 4:40, jest ok. Plan zakładał zacząć od 4:45. Pierwszy kilometr zrobiłem o 5 sekund szybciej od założenia, nie przytrafił mi się kryzys energetyczny, z którym zetknąłem się miesiąc temu. Drugi kilometr gorzej. 4:50. Tak pokazał garmin. Sęk w tym, że tabliczkę z oznaczeniem minąłem trochę wcześniej. Cały czas starałem się biec uważnie, nie szarpać, nie przyspieszać zbytnio i chyba się to udało. Właściwie cały czas kogoś wyprzedzałem. Wolno, ale systematycznie. Wybiegłem z lasu, zakręt w prawo i ostatnia prosta asfaltem. Prawdę mówiąc powinienem przyspieszyć jeszcze w lesie, ale w głowie paliła się lampka ostrzegawcza, że może mi zbraknąć sił. Na asfalcie strzeliłem jednak ostrogami i zacząłem przyspieszać mknąc tempem 4:00, po chwili 3:40, przed metą łykając kolejnych zawodników miałem 3:32. Z rytmu nie wybił mnie nawet krzyk zasłyszany z lewej strony "Cześć Tomek". Witał mnie drugi Tomek - finiszujący kompan, znany z trasy w Drzewianowie.
Meta. Pstryk zegarkiem i czas 22:42. Obejrzałem się na zegar przy mecie, tam 22:5x. W domu okazało się, że wybiegałem dokładnie to, co założyłem. 22:50. Rewelacja.
Po biegu jeszcze krótka pogaducha z Izą i Krzyśkiem. Iza pełna podziwu dla mych postępów w ostatnim czasie. Nie powiem. Miło się słucha takich zachwytów. Prawdę mówiąc moje średnie tempo robi wrażenie również na mnie. 4:34 min./km Rok temu taka liczba budziła we mnie zazdrość i niedowierzanie, że będę potrafił tak pobiec.

Plan na grudzień jest prosty. Cztery treningi w tygodniu. Dwa razy siła biegowa, raz przebieżki, raz OWB1. Nadal czuję, że potrzeba mi siły i to na nią stawiam. A w styczniu? Może tak zaatakować 22:00?
Pożyjemy, zobaczymy.

Na koniec tylko nieco dziegciu. 3 listopada koleżanka zgłaszała syna, przydzielono go do kategorii D1. Gdy powiedziała, że wg niej powinien być w D2 powiedziano, że jest ok. Po kilku minutach sam zgłosiłem wątpliwość w tej sprawie, kolejna osoba w biurze powiedziała, że jest ok. Wczoraj przypisano go do kategorii D2, a w temacie pierwszego biegu stwierdzono, że mają z tym zagwozdkę i myślą co zrobić. Efekt jest taki, że wynik pierwszego biegu przeniesiono do D2 i chłopak nie został sklasyfikowany.
Najbardziej wkurzyło nas to, że 1 grudnia prowadzący starty stwierdził, że za zgłoszenie dziecka do odpowiedniej kategorii odpowiadają rodzice. Cóż, dwukrotnie próbowaliśmy to wyjaśnić i dwukrotnie nas zbyto, a koniec końców nas ogłoszono winnymi sytuacji. Bywa. Najważniejsze, że dzieciaki chcą biegać i bawić się przy tym. Ach, ta magiczna wizja otrzymania medalu.

Fotografie pochodzą z galerii udostępnionych na stronie zbiegiemnatury.pl

03 września 2014

Nie ufaj ortopedzie

Tytuł przewrotny, prowokacyjny, a czy przypadkiem się nie mylę? Nie wiem.
2 września, po trzech tygodniach od poprzedniej wizyty, dostałem się do ortopedy. Wiedząc, że kolejki przed jego gabinetem są długie wybrałem się po pracy, ok. godz. 16.10. Tłok jak smok. Dostałem się wyjątkowo późno, po godz. 17. I cóż doktor? Jak poprzednio. Wybitnie nierozmowny, obejrzał zdjęcia, z opisu wyczytał, że zmian w stawie nie ma. Orzekł, że rzepka jest za wysoko więc z tym brakiem zmian tak do końca nie jest to prawda. Konsekwencją jest to, że rzepka ociera o kość, wytwarza się płyn i powstaje torbiel Bakera. Zapisał mi zabiegi rehabilitacyjne i w razie dalszych kłopotów mam się ponownie pojawić. Zapytałem jeszcze czy mogę biegać, stwierdził, że nie bardzo.

Super co?

Po powrocie do domu chwyciłem za telefon i zadzwoniłem do fizjoterapeutki. (uwaga, program zawiera lokowanie produktu) Gdybyście mieli jakieś problemy polecam Ortimed. Porozmawialiśmy chwilę, zreferowałem co i jak, pani Justyna na szybko podzieliła się swymi refleksjami, zapytałem czy można to otejpować i umówiliśmy się na środę.

Wiecie co ortopedzi mówią o fizjoterapeutach? Że są (bywają) szarlatanami. Ha!  Po dzisiejszej wizycie stwierdzam rzecz odwrotną. Ortopedzi bywają. Wiem, to niesprawiedliwe, więc może ci, którym płaci NFZ (a nie są to małe pieniądze).

Dzieli ich pewnie z 15 lat doświadczeń, u niego tytuł lek. med, ona mgr. Wiadomo, lek. med. to coś, nie jakiś tam magister.

Czyżby?

Dzisiejsza wizyta - porządny wywiad. Mogłem powiedzieć w których miejscach boli i jak to wygląda (pan lek. med. przerwał mi w połowie zdania i nie było szans by powiedzieć wszystko). Do tego powyginanie, wyduszanie i co tam jeszcze nóg, obejrzenie zdjęć rtg (mam ładne kolano hihi), pokazane kilka ćwiczeń a na deser barwy bojowe.


Kinesio Taping. +100 do lansu, +90 do prędkości, +900 do zmniejszenia bólu.

Po powrocie do domu wskoczyłem w ciuchy i ruszyłem na 5 km spokojnego biegu w okolicach 5:40 min./km. Po 5 km postanowiłem dołożyć 5,55 km planowanym tempem drugiej połowy półmaratonu czyli 5:20 min/km. W praktyce wyglądało tak, że trochę pognałem.


Zdawać się może, że to tylko głupie oklejenie rozciągliwymi taśmami, a okazuje się, że zdecydowanie zmienia działanie mięśni. Ból pojawiał się tylko na podbiegach i nie był zbyt intensywny. Na prostej i zbiegach było okej.

Co będzie w niedzielę? Nie wiem. Brakuje mi kilometrów. 10-12 km wybiegam spokojnie, czy 21,097 dam radę? Planuję zrobić to w 2 godziny, a to daje tempo 5:41 min./km. To wybiegam swobodnie, ale kusi mnie zrobić tak połowę dystansu, a drugą na 5:20. Pozostaje pytanie czy to rozsądne.

21097 metrów. Moje trzecie podejście do tego dystansu. Tym razem na luzie. Po półmaratonie trzeba się zabrać za leczenie przeciążeń.
Właśnie. Bóle są przeciążeniowe.

3 razy Śnieżka

Rzec można, że w naszych duszach, czasem i ciałach, istnieją zadry, z którymi koniecznie chcemy się rozliczyć. Nieważne czy nastąpi to po ro...