11 września 2020

Pierwszy po elicie (Porachunki z Chojnik Maratonem)

 W 2018 roku miałem dzień konia. Robiłem swoje pnąc się w górę, biegnąc po płaskim, zrobić miałem swoje na ostatnim zbiegu. Miałem, bo jakieś13 km przed metą potężnie skręciłem kostkę. Historię tego startu poznacie tutaj.

W 2019 r. wymyśliłem sobie 3 razy Śnieżka. Zapisałem się na trzy, z racji niewybiegania zmieniłem na dwa, a finalnie zrobiłem raz (na start wszedłem spóźniony 2 minuty bo zatrzymała mnie kolejka do WC, a pierwszą pętlę skończyłem jakieś 3,5 minuty po limicie). I tyle było gór w mym wykonaniu.

W 2020 r. zaplanowaliśmy rodzinny start w 3 razy Śnieżka i indywidualnie Chojnik Maraton. Śnieżka wypadła, Chojnik po perturbacjach z Karkonoskim Parkiem Narodowym jednak wystartował, tyle, że 5 września.

Chojnik Maraton to element programu #maratonyweroniki Biegam je w miejscach, które odwiedziliśmy z naszą zmarłą córką  Weroniką.

Na przygotowania do tegorocznej edycji poświęciłem dużo czasu, czasu na rozmyślania o tym, że muszę trenować. Gorzej było z realizacją zamiarów. Statystyki jasno mówiły, że maraton to kiepski pomysł - 676 km biegania plus 381 km roweru. Przez chwilę miałem pomysł by przepisać się na Półmaraton z górką, ale wówczas pomyślałem, że to tylko 13 km mniej...

Pojechaliśmy stadnie, na start w połówce dali się namówić Sylwia i Marian, do towarzystwa ruszyli Madzia z Rafim, Ania, Asia, Bogusia, Krystian, Adam i kpiarz nad kpiarze (by nie nazwać go Sowizdrzałem) Jacek. Wesoła ferajna. Piątek poświęciliśmy na lekkie zwiedzanie - Wodospad Szklarki, Chybotek, Złoty widok, zapomniałem o zaporze na Łomnicy, o której myślałem w drodze na wodospad. Wieczorem odebraliśmy pakiety i pozostało się wyszykować do startu. 

Prognozy sprawdzone, po południu przewidywany deszcz i burze, na grzbiecie Karkonoszy silny wiatr więc postanowiłem wziąć większy plecak i nieco więcej ciuchów (w pamięci miałem pizgawkę na Maratonie Karkonoskim w 2017 r.). Z perspektywy czasu stwierdzam, że było to bez sensu - na grzbiecie biegłem przecież tylko kawałek. 


W tym roku nowość - start falowy. Można było wybrać godzinę startu, zawodnicy wypuszczani byli pojedynczo w odstępach 10 sekund. Zapisałem się na najwcześniejszą możliwą godzinę: 6:57. Miało to mieć ten plus, że limit na pokonanie maratonu (9 godzin) wydłużało się o czas, w którym start przekroczy ostatni zawodnik, czyli o ok. godzinę. 10 godzin to doskonała rezerwa przy moim nieprzygotowaniu. 

Strategia na bieg? Prosta. Rano śniadanie inne niż tradycyjny chleb z miodem. Tym razem wciągnąłem 2 parówki i 3 sznytki z szynką. Na trasę wziąłem 8 żeli i 4 bułki. Zalałem bukłak litrem wody, do plecaka wrzuciłem flaska i ruszyłem na start. W plecaku kurtka, długa podkoszulka termo, długie cienkie leginsy i rękawiczki. Na grzbiecie bluza z długim rękawem. 

Zakręciłem się w pobliżu startu, ktoś mi zrobił zdjęcia gdy czekałem tuż przed godziną 7 (ciekawe kto robił i gdzie to zdjęcie?). Przede mną ustawiła się elita, by zaostrzyć nieco rywalizację organizator przewidział, że najlepsze 20 osób wystartuje razem. Elita pobiegła, a po 8 sekundach ruszyłem ja. Wolno, nie oglądając się i obserwując jak co chwila ktoś mnie wyprzedza. Plan to 12:30 min./km, co po przebiegnięciu 41 km jakie pokazywał track miało dać 8:45, czyli 15 minut przed limitem.

Dobiegając do ul. Zamkowej spotkałem moich prywatnych kibiców. Madzia, Sylwia, Marian i Jacek, a po chwili lekko w górę. Kolejne założenie było takie, że pod górę idę, w zasadzie każdą by oszczędzać siły na drugą połowę trasy, bo tej nie byłem pewien.


 

Z lewej strony Chojnik, to tam w 2014 roku hasaliśmy z Wierką po zamkowych ruinach. Przede mną wizja Koralowej Ścieżki, która dwa lata temu dała mi nieźle w kość. Jak będzie w tym? Póki co kawałek wypłaszczenia, da się pobiec. Po godzinie pierwszy punkt odżywczy na Drodze pod Reglami. Dolewam wodę do bukłaka, zalewam flaska bo przede mną najdłuższy odcinek pomiędzy punktami odżywczymi. I już wiem dlaczego tak wielu biegaczy pojawia się na Drodze pod Reglami by trenować - jest przyzwoicie płasko.

I znowu w górę. Patrzę na zegarek i stwierdzam, że Sylwia i Marian przed chwilą wyruszyli na trasę. Mnie nie dogonią, ale czy ja zdołam dogonić Mariana na ostatnim odcinku biegu? Zobaczymy.

Wdrapuję się na Koralową i wdrapuję. Nie mam ciśnienia by machać ostro kijami i trzymać tempo. Lewe kolano otejpowane, bo jak na złość znowu zaczęło się odzywać, tym razem na 2 dni przed startem. Muszę je zbadać bo boli mnie od czasu ostatniego Chojnika - czyżby oprócz stawu skokowego ucierpiał także kolanowy? Podświadomie oszczędzam lewą nogę, chwilami boli, ale na szczęście w połowie biegu odpuszcza. Jest ciepło, wiem, że lepiej byłoby biec w krótkim rękawie, ale lenistwo sprawia, że podwijam rękawy zamiast zdjąć bluzę. Gdzieś po drodze zatrzymuję się na punkcie widokowym by spojrzeć w górę i w dół. Góry... Kocham Karkonosze od 2014 roku. 

Powyżej linii lasu zaczynam czuć wiatr. Przez następne 2 czy 3 km bluza z długim rękawem się przyda. 

Wreszcie jestem na Śnieżnych Kotłach i podobnie jak dwa lata temu w trakcie Maratonu Karkonoskiego wieje złem. Dmucha w najlepsze! Na szczęście nie ma chmur i chwilami rzucam okiem na piękne widoki. Zaczynam zbiegać w stronę schroniska pod Łabskim Szczytem i wiem, że gdy zrobi się bardziej stromo odpuszczę bieg bo nie będę ryzykował z moim kolanem. Biegnę i zastanawiam się jak tym razem będzie na czarnym szlaku. Domyślam się, że nikt nie zrobił nam dobrze i nie ułożył równo kamieni, pytanie czy zakręcił wodę czy też będzie jej sporo.

Stwierdzam, że jeden cycek już zdobyty.


Jest sporo więc postanawiam się skoncentrować się na spokojnym schodzeniu i oszczędzaniu kolana, a zjedzenie bułki odkładam na później. Wyprzedza mnie dziewczyna w czarnych ciuchach, dodaje otuchy bym się nie poddawał (a ja przecież realizuję plan na ten bieg), odchodzi kawałek ode mnie, a gdy czarny szlak się kończy i trafiamy na szutrową drogę biegnie 50-100 m ode mnie. 

Kiedy będzie punkt odżywczy? Już za chwilę, ale zanim do niego dotrę wciągam bułkę. Na punkcie planuję uzupełnić wodę i zjeść kabanosy. Na punkcie jakoś się nie spieszę, ale też staram się nie tracić czasu. Dolewam wodę do bukłaka, chwytam kabanosy, zdejmuję bluzę i ruszam dalej. Chwilę wcześniej zamajaczyły mi u góry Śnieżne Kotły, ale zanim zacząłem nagrywać filmik już zakryła je ściana drzew. Nawet nie wiem kiedy minęły 4 godziny na trasie.

No to co? Pod górę. Drugie podejście, na nim będzie w lewo, w lewo i w dół Koralową. Plan prosty, a realizacja... Tasuję się z dwoma zawodnikami, drepczemy pod górę, pod nogami kamloty, korzenie, miejscami zastanawiam się gdzie wiedzie szlak, a w pewnym momencie stwierdzam, że ten, kto wymyślił to podejście nie miał dla nas litości. Droga bez końca, diabelnie ciężka technicznie dla kulawca, którym byłem jeszcze 4 godziny temu. Włażę i przeklinam. Włażę i przeklinam. I wciągam żele i piję.

 


Czekam na kawałek z zakosami, bo to będzie znaczyło, że jestem już blisko Przełęczy pod Śmielcem. Słyszę helikopter, po chwili go widzę. Krąży. Będą kogoś zwozić, czyżby uczestnika zawodów? Oby nie. 

Dzwoni telefon, patrzę, Jacek. 

- No cześć, żyjesz, to nie ciebie zabrali helikopterem - słyszę.

- No nie, ale czekaj, a może nadaję z helikoptera?

- Nie, bo widziałem kogo ładują. Daleko jesteś? 

- Nie, został mi kawałek.

- Dobra, to poczekamy.

A więc mam kibiców na trasie! Pnę się, pnę, kosodrzewina ogranicza widok, ale nie tłumi dźwięków. Słyszę Jacka. Wkrótce widzę całą ekipę: Bogusię, Asię, Adama i Jacka. Jestem zmęczony podejściem, a oni w szale głupawki. 

- Ja chcę zdjęcie!

- Ja też!

- Czekaj, zróbmy sobie wszyscy!

No to sru, szybka sesja foto, ja skręcam w lewo, a oni idą na Śnieżne a następnie na Szrenicę.

Chłodno, ale nie zakładam długiego rękawa, wiem, że za chwilę ucieknę w lewo, w dół, najpierw w kosówkę, a następnie w las. Tam będzie cieplej. 

Zejście Koralową. Idę, biegnę na kawałkach, na których są drewniane kładki, poza tym się oszczędzam. I nagle niespodzianka! Koniec wody w bukłaku! Na przecięciu szlaków zatrzymuję się przy jakimś kamieniu, wyciągam flaska i przelewam wodę do bukłaka. Tak będzie wygodniej. Aż tyle wypiłem? Olśnienie! Jak zapakujesz plecak ciuchami to nie masz szans na wypełnienie bukłaka w 100%. Wygrzebuję kolejny żel i przekładam bułkę tak by była pod ręką. I znowu w dół. Oby wystarczyło wody. Uff, wystarcza. Na punkcie dolewam do bukłaka kolejne pół litra wody, wypijam kubek coli, chwytam trzy kabanosy i już mam ruszyć gdy słyszę pierwszy grzmot. Oho, czyli jednak burza. Naiwnie stwierdzam, że trzeba się pospieszyć to może zdążę przed nią. Tyle, że ona jest po naszej stronie gór. Zaczyna padać więc wracam na punkt, wyjmuję kurtkę i ruszam. Skoro już pada to może zjem kabanosy? A zjem, co mi tam. Idę i zagryzam. No to może jeszcze bułkę? A zjem. Zagryzam, popijam bo bułka jakaś sucha (a może braknie mi śliny?), a w ręce chłodno. Rękawy przykleiły się do ciała i ciężko je rozgrzać. Jakby tego było mało gdy przykładam bułkę i wąż bukłaka do ust woda ścieka mi pod rękaw. Po zjedzeniu bułki robię przerwę na przebranie się i pod kurtkę zakładam bluzę. W sumie gdybym odpuścił bułkę zyskałbym z 5-10 minut bo o tyle wzrosłoby tempo biegu, ale przecież nie gonię za wynikiem.

Ubrane ciuchy sprawiają, że czuję ciepło. Dogrzewam się w biegu, no dobra, w truchcie. Jeszcze tylko wejść na Chojnik i z niego zbiec. Tam też zyskam parę minut. I znów tasuję się na trasie z dziewczyną spotkaną na czarnym szlaku, tym razem to ja mówię do niej by nie odpuszczała. Robi swoje, tak jak ja, bez zbędnej gonitwy. 

I wreszcie rozpoczyna się podejście na Chojnik. Najpierw robi się lekko w górę. Przypomniałem sobie, że w ramach porachunków z 2018 rokiem chcę się pozbyć śladów porażki. Gdy upadłem skręcając kostkę rozpięła się na moim nadgarstku opaska ice strip (taki pierdół, który w razie wypadku może pomóc szybciej skontaktować się z rodziną). Jak się rozpięła to rzep złapał trawę i tej wczepionej trawy nie usuwałem przez dwa lata. I tak sobie wymyśliłem, że po ostatnim punkcie odżywczym na Drodze pod Reglami (w 2018 r. tam nie dotarłem) te suche źdźbła wyrzucę. Więc wyskubałem wszystkie i mogłem biec dalej.

Pod nogami korzenie (chyba od tej strony zdobywaliśmy zamek z Wierką?), a za chwilę będą schody, o których czytałem. Mówię do innego zawodnika, że na szczęście nie jest to Szczeliniec Wielki na Supermaratonie Gór Stołowych. Po chwili odszczekuję te słowa. No podejście zacne! Zacne! Idę i patrzę. Tak. Jestem dalej niż 2 lata temu. Jeszcze chwila i będzie mój, a po tym tylko zbieg i meta. Na zbiegu odrobię parę minut.

 

Schody się kończą, w sumie nie było jakoś źle, patrzę na mury zamku, zatrzymuję się by schować kije bo przede mną zbieg. Piszę do Madzi, że już ostatni kawałek przede mną. Znowu spotykam dziewczynę znaną z trasy, akurat dzwoniła do kogoś, domyślam się, że w tym samym celu co ja - by poinformować, że już można jej oczekiwać na mecie. Wymieniamy parę zdań i w dół brukowaną drogą, na której zamierzam nadrobić parę minut. O naiwny biegaczu! Ów bruk po chwili przestaje być dla mnie bo oznakowanie trasy każe skręcić w prawo. I zaczynają się wertepy i kamienie i korzenie... I już wiem, że je znam ale od dołu bo tamtędy wspinaliśmy się z Wierką w lipcu 2014 roku. No to mam swoje #maratonyweroniki i zdjęcie Wierki nadrukowane na plecach koszulki. I tak razem zmierzamy w dół.

Hop, hop z kamienia na kamień, z korzenia na korzeń. Już słychać metę. Jeszcze chwila. Kilku turystów kibicuje, ale ewidentnie jestem za późno by spotkać ich wielu. Przede mną zaczynają się drewniano-ziemne schodki i widzę kasę KPN. I już wiem, że Chojnik Maraton jest mój! Tym razem nikt mi nie odbierze mety!

Asfalt w dół, zakręt w prawo, w lewo na kawałek gruntowy, w prawo i ostatnia prosta! I uśmiech na twarzy, i macham z radości łapami! I słyszę Madzię jak mi kibicuje przed metą. Jeszcze piona przybita gościowi z gąbczastą rękawicą. I jeszcze jedna piona przybita kilkuletniej księżniczce i jestem obok Madzi i Rafika. Chwytam Rafiego za rękę i ostatnie metry robimy razem i razem wbiegamy na metę, a nim ją przekroczę widzę spikera z wielką tablicą, na której ma nazwiska zawodników i słyszę jak wyczytuje moje. I jest meta. Szkoda, że w tym roku nie ma szarfy by ją przysłowiowo zerwać. Dostaję medal i mimo pandemii robię to co zawsze - całuję go (choć przyznaję, że przed startem chciałem porzucić tę tradycję). Odbieram piwo, mam ochotę na coś słonego więc biorę orzeszki a tu niespodzianka, są niesolone. No to chwytam precelki - też mają mało soli.

Czuję się całkiem nieźle, bieg zrobiony na luzie psychicznym i bez spiny fizycznej. Na limit. 8:50:33. Od planu wolniej o 5:33, ale okazało się, że zamiast niespełna 41 km, które obwieszczał track zrobiłem 43,300, a to oznacza, że średnie tempo miałem szybsze o jakieś 14 sekund. Jest fajnie.

 

Ruszamy z Madzią i Rafim na kwaterę. Chojnik Maraton jest mój. Dwa lata później niż planowałem, ale wiem, że zemsta jest słodka. A może to był tylko rewanż? 

I tradycyjnie medal z maratonu (podobnie jak medale z City Trail) zawisł na chwilę na grobie Weroniki. 


 

Gdzie by pobiec kolejny maraton z cyklu #maratonyweroniki? Hmmm pomyślę.

Organizacyjnie bieg fajny. Co prawda ciężko było o klimat sprzed dwóch lat, ale koronawirus robi swoje. Na punktach odżywczych kabanosy, na ostatnim piwo alko i bezalko, nie mam się czego przyczepić. Największym bajerem był start indywidualny. To super pomysł, upierdliwy dla organizatorów, ale z mojej perspektywy świetny. Mogłem ruszyć swoim tempem nie zastanawiając się czy kogoś zablokuję albo czy ktoś podkręci tempo mojego biegu. To świetne rozwiązanie, trzymajcie się go nawet, gdy koronawirus przestanie zagrażać naszym imprezom. 

#maratonyweroniki  Cztery medale Weroniki

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

3 razy Śnieżka

Rzec można, że w naszych duszach, czasem i ciałach, istnieją zadry, z którymi koniecznie chcemy się rozliczyć. Nieważne czy nastąpi to po ro...