Tak. Ten wpis będzie o moim drugim podejściu do Półmaratonu Unisławskiego, w którym jestem zakochany od roku.
Znowu ruszyliśmy gromadnie. Madzia i Ewa atakowały odbywające się równolegle 10 km, Justyna wybrała połówkę.
Podróż minęła miło i przyjemnie, w Unisławiu pojawiliśmy się ok. 8:30. Biuro zawodów działało idealnie. Każdy otrzymywał zawiniętą reklamówkę, a w niej pakiet: woda, izotonik, chip, ulotki i regulamin biegu, a u półmaratończyków koszulka techniczna. Od razu poszedłem ją wymienić na rozmiar S, w dodatku damską. A co, ponoć mamy dżender to sobie wybiorę płeć (a na poważnie to wziąłem dla Madzi).
fot. facebook.com/grandprix.kuj.pom |
Na hali sportowej wypatrzyłem Anię Arseniuk, zamieniłem kilka zdań bijąc przy tym przed nią pokłony bo nadal jestem pod wrażeniem tego co zrobiła na Rzeźniku Ultra (140 km poniżej 24 godzin. Dodam, że wystartowało ponad 260 zawodników, ukończyło w limicie 16, w tym jedna kobieta).
Później objawił się Grześ Perlik, który oznajmił, że niestety nie wystartuje. Zaatakował go ból łydki. Nie omieszkałem wziąć go na krótką rozmowę z Justyną - fizjoterapeutką z ortimed.net - bodaj jedynego w Bydgoszczy gabinetu certyfikowanego przez Rehasport.
Na linii startu pojawiłem się z dwoma założeniami. Minimum to zejście poniżej 1:40, optimum poniżej 1:38. Założyłem, że zacznę tempem w okolicy 4:40 min/km, a po 1-2 km 4:35 min/km. Poszło ładnie. 4:38, dalej 4:41, 4:40 i 4:36 - ideał. A później znów 6 sekund wolniej od planu.
fot. facebook.com/grandprix.kuj.pom |
Biegnę sam. Jakieś 10 m przede mną trzech chłopaków. Ciągle przede mną. W końcu stwierdziłem, że nie ma co i trzeba do nich doskoczyć. W grupie raźniej. W okolicy 8 kilometra poczułem dłoń na ramieniu. Dogonił mnie Tomek. Przyspieszyłem, zamieniliśmy parę zdań, oznajmił, że podkręca tempo do 4:30, więc pozostało mi życzyć mu powodzenia i tyle.
Na 9 kilometrze kawałek zbiegu więc dałem nogom nieco ponieść, ale zaraz po nim lekko pod górkę. Wyszło 4:32. Na 10 i 11 kilometrze potężny zbieg. Zacząłem się rozpędzać. Z początku pomagałem nogom, po chwili niosły same. Tempo rosło. 10 km w 4:29, 11 w 4:07. Rok temu było to odpowiednio 4:44 i 4:40 i było to wówczas bardzo duże tempo. W głowie miałem dwie myśli. Czy nie za szybko, bo kto wie co powiedzą na to nogi. Druga bardziej "optymistyczna" - za 9 km odkupię ten zbieg.
Po zbiegu zaczął się dramat. Ktoś zaciągnął mi hamulec ręczny - zerknąłem na zegarek, a ten śmiał mi się w twarz pokazując 5:10. Zbieg powinien być wolniejszy. Zaczęła się walka, efekt był taki, że 12 km zrobiłem w 4:46. Dalej przyspieszyłem o 4-5 sekund. Pogodziłem się z myślą, że przebiegnięcie 18 km tempem 4:35 jest jeszcze poza moim zasięgiem.
Na 15 kilometrze zaczęła się powtórka z rozrywki. Dokładnie to samo co rok temu. Zaczęła się walka. Znów ktoś zaciągnął ręczny. Na zegarku znów 4:51. Przebieram nogami, staram się. Ciężko. Nagle klepnięcie w plecy, kilka słów na pogonienie. Klatka do przodu, luźny krok, zluzuj na 30 sekund i ciągnij. Pomogło. Człowiek w koszulce z Maratonu Warszawskiego, czerwonych spodenkach i butach z pomarańczowymi elementami. Sprawdziłem na zdjęciach któż zacz. Dzięki Ci Wojtku!
Walka trwała. Mam wrażenie, że od 13-14 km trasa zaczyna się lekko wznosić. Lekko, pewnie maks 1 m na 100 m, ale męczy to psychicznie. Nogi bolą a tu człowiek widzi, że jest pod górkę. Znów biegnę sam. Na 16 km drugi żel, oby pomógł.
18 km w 4:53. Co tu gadać. Jest źle. Średnie tempo biegu jest nadal poniżej 4:40, ale kto wie co z tego wyjdzie. Dogonił mnie kolejny zawodnik - Piotr z Chełmna. Biegnie z chłopakiem, którego chwilę wcześniej wyprzedziłem. Dołączam do nich. Nogi bolą coraz mocniej, ale w trójkę jest lepiej - trzeba myśleć by nie odpaść. Urwałem 5 sekund. Niby nic, ale cieszy. Ostatni punkt żywieniowy. Chwytam wodę, biorę dwa łyki, resztę wylewam na siebie.
Oto on. Jaśnie Wielmożny Pan Podbieg. To na ciebie czekałem. To o tobie myśląc ostrzyłem biegowe pazury walcząc w ostatnich tygodniach z podbiegami. Początkowo delikatnie. Jeden zakręt, drugi, trzeci i widzę ten zakręt, za którym się zacznie 7% nachylenia. Od kilkuset metrów biegnę skróconym krokiem. Kadencja w okolicy 170 kroków/min. Biegnę i nawet wyprzedzam. Jeszcze jeden zakręt i ostatnie 300 m podbiegu. Któryś ze starszych zawodników, którzy finiszowali przede mną krzyczy bym pracował rękoma. Fakt! Zapomniałem. Jak mogłem?
Sapię jak lokomotywa, aż obejrzała się wyprzedzana dziewczyna.
Wreszcie. Płasko. 200 m, w lewo, 300 m i meta. Próbuję przyspieszyć, ale z czego wziąć siły? No z czego?! Ale coś zaczynam z siebie krzesać. Do mety jakieś 350 metrów a zegarek pokazuje 1:38:16. Dam radę? Biegając minutówki po WB2 w minutę robię ok. 300 metrów, czuję, że na takie tempo nie mam szans. Próbuję. Przyspieszam. Zakręt w lewo. Blisko przy krawężniku, byle urwać choć 3 cm. Ostatnia prosta. Mocniej, mocniej, przyspieszam, wychodzi. Próbuję gonić zawodnika przede mną, ale nie tym razem. Jestem 2 m za nim. Patrzę na zegar stojący na linii mety. 1:39:30. Tak. Jest życiówka. Dwa razy podnoszę ręce w górę. Chyba się uśmiecham, o ile to możliwe przy takim wysiłku. Meta. Zegarek pokazał 1:39:29. Oficjalnie netto 1:39:32. MAM TĘ MOC. Tegoroczna życiówka z Inowrocławia poprawiona o 1:20. Podobnie jak rok temu. Nie powiem, czuję satysfakcję, bo trasa wcale nie jest łatwa.
fot. facebook.com/grandprix.kuj.pom |
fot. Grzegorz Perlik |
Jest. Jak się ogarnąłem psychicznie był czas by pogadać. Madzia w pobliżu życiówki na 10 km - 1 minutę wolniej. Nieźle, zwłaszcza, że tuż przed biegiem, gdy Justyna miała jej zaserwować kineziology taping na bolący mięsień piszczelowy przedni naciągnęła sobie drugą nogę. Oczywiście bolała ją przez cały dystans, ale dała radę: 1:11:47
fot. Grzegorz Perlik |
fot. Grzegorz Perlik |
fot. Grzegorz Perlik |
Jak już się napiłem ruszyłem na przeciw Justynie, która walczyła z dystansem. Najpierw szedłem kibicując finiszującym, wreszcie mając przed sobą sławetną górkę ruszyłem truchtem w dół. Dotarłem do 19 km i tam spotkałem Justynę. Na cholerę mi to było? No? Drugi raz pod tę górkę? A jak! By ulżyć biedaczce zgodziłem się wziąć jej bidon i zaczęliśmy się piąć. Noga za nogą, noga za nogą. Co chwila ją straszyłem, że najgorsze przed nią. Dała radę. Ponoć ucieszyła się gdy mnie zobaczyła. Stwierdziła, że zagadam jej ten podbieg. Gdy już się wspięliśmy zacząłem ją poganiać. Protestowała! Jak mogła?! Ostatni zakręt w lewo. Wskoczyłem na chodnik by jej nie blokować. Dopinguję dalej i wreszcie zaczęła przyspieszać. Nagle okazało się, że zacząłem mieć problem z dotrzymaniem jej kroku. Meta, medal, woda od Madzi. Luz.
fot. Grzegorz Perlik |
Porozmawialiśmy z Grzesiem, który dzielnie fotografował finiszujących i ruszyliśmy na grochówkę. A tam, pan chciał by odciąć talon na zupę. Sęk w tym, że talon to narożnik numeru startowego. Stwierdziłem, że szkoda mi numeru więc odpuszczam. Dostałem zupę bez niego. Bez sensu takie drukowane talony. To już lepiej jakby zszywaczem mocowali kawałek kartki.
Poszliśmy na wręczenie medali, po którym miało się odbyć losowanie nagród. Justyna postanowiła ufundować trzy talony na masaż. Prezent w sam raz dla biegaczy. Losowanie szło w najlepsze. Padały numery zaczynające i kończące się na 5, ale ni czorta nie było między nimi 9 i Madzia nie doczekała się nagrody. Podobnie Ewa, choć kilka razy wylosowano numer bliski jej numerowi.
fot. Grzegorz Perlik |
fot. Grzegorz Perlik |
I wreszcie ruszyliśmy do domu.
Za nami bardzo miły dzień. Dziewczyny wkręciły się w bieganie. Już myślą gdzie i kiedy znów wystartują. Ba! Madzia zaczyna myśleć nad półmaratonem! Jeśli się zabierze za regularne bieganie spokojnie może wystartować w Pile. Oby jej się chciało, bo wówczas każde z nas będzie mogło powiedzieć
MAM TĘ MOC
fot. Grzegorz Perlik |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz