Tak miał wyglądać. Okazało się, że tylna noga była kreską. |
Na początek zbieg, zakręt w las i długi podbieg. Wyglądało na to, że przez 8 km trasa będzie się wznosić. Delikatnie, ale w górę. Jelonka zacząłem od przyprawienia mu rogów. Z lasu w lewo na asfalt i znów pod górę. Widoki dziwne, brakowało tylko ludzi w beretach obwieszonych sznurami cebuli.
Po czterech kilometrach coś się skisiło. Na zegarku nic, asfalt prosto, po chwili zegarek krzyczy o zejściu z kursu. Wróciłem kawałek i nadal nic. Pobiegłem asfaltem prosto, dobiegłem do krzyżówki.
Pojawił się szlaczek. Ale gdzie skręcić? W lewo? Prawo? Podumałem, wiedziałem, że dziś z jelonka nic nie wyjdzie, skręciłem w prawo, zwiększyłem tempo i ruszyłem pod górę. Zrobiłem kawałek głowy i rogów. A że do 10 km brakło paru metrów wymyśliłem sobie mocny finisz...
Podbiegi. Górka ładna. Asfalt. 400 m, różnica poziomów 23 m. Okazało się, że polubiliśmy się na tyle, że jeszcze kilka razy umówiłem się na randkę z tym podbiegiem koniec końców dobijając do 10 powtórzeń.
Po trzech dniach ruszyliśmy pod namiot. Tam już płasko, ciepło, ciepło, ciepło. Obejrzałem mapę i znalazłem ścieżkę rowerową. Pewnie będzie z 10-12 km. Ruszyłem wieczorem. Biegłem, biegłem, biegłem... Kilometry przybywały, a do połowy trasy daleko. Wskoczyłem nad wodę zobaczyć chylące się ku zachodowi słońce. Oj szeroka ta plaża, szeroka...
Po 10 km telefon z pytaniem gdzie jestem. No to nie pozostało nic innego jak podkręcenie tempa, zwłaszcza, że słońce zdążyło zajść a ścieżka rowerowa wiodła przez las. I w ten oto sposób z przewidywanych 12 km zrobiło się ponad 19. W sumie co to za różnica.
Przy następnej okazji skorzystałem z możliwości pobiegania boso po plaży. Nogi trochę się tym zmęczyły.
Biegowo urlop całkiem udany. W pierwszym tygodniu 6 dni, 76,66 km, w drugim tygodniu 51 km.
Jelonek powstał. Z Madzią. 16 km. Miał dwie wady. Tylna noga cienka (nie znalazłem drogi, która miała być). I włochaty grzbiet. Kawałek był wybitnie zarośnięty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz