Wyskoczyliśmy na tydzień do Zieleńca by pojeździć na nartach. Temat karkołomny, bo nigdy nie jeździłem, więc z jednej strony obawy czy mi się spodoba, z drugiej strach czy nie zepsuję sobie jakiś wiązań w kolanach. Narty to zupełnie inna historia. Iza z Krzyśkiem zaoferowali się, że pożyczą własne byśmy nie musieli płacić grubych pieniędzy za wypożyczenie. Chwała im za to! Pierwszy dzień to jakaś masakra. Stwierdziłem, że spróbuję ogarnąć temat bez instruktora. Zerknąłem na youtube (Iza wspomniała o znajomym, który zrobił taki kurs i nieźle mu szło) i tyle. Nie będę wnikał w szczegóły, powiem tylko, że na kwaterę wróciłem wkurzony. Ale jak? Odpuścić? A skądże! Efekt był taki, że zacząłem dawać radę i bardzo mi się spodobała ta zabawa.
A bieganie? Oj to był bardzo intensywny tydzień. W niedzielny poranek, jeszcze w Sobótce, poszliśmy na spacer na Ślężę. Nogi były w niezłym stanie, tylko buty trekingowe nie uznawały śniegu. Niosły gdzie popadło. Gdy dojechaliśmy do Zieleńca z biegania zrezygnowaliśmy. Ruszyliśmy z Justyną w poniedziałkowy poranek. Wgrałem w zegarek trasę zaprojektowaną na garminconnect i hej. Pod górkę, w prawo, ośnieżoną drogą, która gdzieś tam skręciła, w lewo, w dół, droga przestała być uczęszczana i był na niej stary ślad po jadącym samochodzie. Śniegu po kostki, miejscami do połowy łydek. Gdzieś wpadłem po kolana. Co chwilę postój bo "jak tu pięknie!" Brniemy, biegniemy, idziemy, stoimy, robimy zdjęcia. Super! Zrobiliśmy 5 km, a poszła na to cała godzina.
Wyjazd to kombinacja biegania i jeżdżenia na nartach. Narty w okolicach godziny 10 i 18. Bieganie różnie, rano albo w południe.
We wtorek 10 km najpierw na Lasówkę, a później w lewo na Duszniki Zdrój. Początek to 250 metrów spadku, a później to samo, ale pod górę. Właściciel pensjonatu zapytał gdzie byliśmy i zrobił oczy gdy się dowiedział.
Na środę rzuciłem hasło, że dodamy 5 km i zrobimy 15. Dokąd? Na Duszniki, ale drogą wojewódzką 389. Start w środku nocy, o godz. 6:43. Wokół ciemno, a my drepczemy. Gdy dotarliśmy do skrzyżowania z DK 8 powrót. Patrzyli na nas jak na idiotów, ale co zrobić? Trzeba było się piąć w górę. Wróciliśmy ok. godziny 9 i bez zbędnych ceregieli wskoczyliśmy na stołówkę. Właściciel zapytał czy wybiegamy, a my, że właśnie wróciliśmy. A gdzie? Tam gdzie wczoraj? A skąd, do krzyżówki na Duszniki, w sumie 16 km. Zrobił oczy, więc mu je powiększyłem mówiąc, że kiedyś wyszedłem na 15 km, ale że pomyliłem drogę to wyszło mi 21. Ot nic szczególnego.
Czwartek miało być lekko, w planie tylko 10 km na Serlich. Okazało się niezbyt luźno, bo człowieka kusiło by pomęczyć nogi. W górę i dół po 300 m. Gęby uśmiechnięte.
W piątek trasa nieco krótsza od czwartkowej, ale za to dwa razy zrobiliśmy podbieg do Masarykovej Chaty. Nogi coraz bardziej zmęczone. Na stołówce pochłaniam straszne ilości jedzenia. Zew wewnętrzny krzyczy BIAŁKOOOO.
Sobota -11 stopni, dzień wyjazdu. Szybki wyskok na poranne 6 km. Później zapakowanie samochodu i do domu. Nogi zmęczone jak diabli.
Wliczając Ślężę w 8 dni przebiegnięte 86 km, 2,380 w górę i w dół. Dużo. Gdy w niedzielę poszedłem pobiegać (w planie 21 km) odpuściłem po 5. Nie było sensu się katować.
W tygodniu po urlopie dramat. Nogi nie niosły, serce szalało. Podobnie w drugim tygodniu, ale pod koniec coś zaczęło się poprawiać. Od 7 lutego postanowiłem rozpocząć realizację ostatnich 11 tygodni planu Danielsa (wyrzuciłem z niego środkowe 6 tygodni). I co? Jestem w szoku. Biegam tempem 5:20, średnie tętno to 157 uderzeń. Rzecz niewiarygodna, we wrześniu ub. roku tak dobrze nie było. Wczoraj robiłem bieg progowy, teoretycznie tętno powinno sięgać okolic 178, w praktyce średnie (mimo odcinka 4,8 km) wynosiło 160, a tempo to 4:30. Nogi całkiem niosą (choć przydałoby im się więcej mocy), płuca i serce się nie buntują.
Góry oddają. Nawet te niskie, polskie. Byle biegać w nich spokojnie i bez szaleństw. I nawet bez jakiegokolwiek planu treningowego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz