11 kwietnia 2016

I siekiera

XXIII Biegi Żnińskie. Test przed Orlen Maratonem. Trasa nieznana, słyszałem tylko, że nie należy do najłatwiejszych i o podbiegu gdzieś po drodze. Kusiło mnie by pobiec zegarkowym tempem 4:15. Taki trening próbowałem zrobić w minioną niedzielę, trochę bezsensowny bo pobiegłem 30 minut biegu spokojnego a po nim wszedłem w 3x3,2 biegu trudnego po 4:15. Teoretycznie, bo pierwsze powtórzenie takie było, kolejne po 4:23, trzecie z trudem dociągnąłem na 4:25 (spora część była 4:28).  Stwierdzam, że chyba lepsze są tysiączki zamiast 3,2 km.

W poniedziałek chciałem pojechać oddać krew, ale od rana coś było nie tak. Czułem, że zaczyna się infekcja. Krew odpuściłem, włączyłem witaminę C. 5 g co 2 godziny. Wieczorem gorzej, dorzuciłem voltaren i pod kołdrę. We wtorek Madzia namawiała mnie na wizytę u lekarza. Wskoczyłem po pracy. Okazało się, że najbliższy tydzień sponsoruje literka "A":
Angina
Antybiotyk
Dupa blada. Gardło, a w zasadzie prawy migdałek, nawalał mnie tak, że budziłem się przy próbie przełknięcia śliny. Masakra. W środę i czwartek podobnie. W piątek odpuściło. Plan walki o zejście poniżej 43 minut legły w gruzach. Ale co zrobić? Myślałem, myślałem i wymyśliłem. Zacznę tempem 4:20, a później się pomyśli. Albo pójdzie w jedną, albo w drugą stronę.

Niedziela i Żnin. Ruszyliśmy stadnie. Madzia (już po antybiotyku, ale też walczyła z anginą), Ania z Olafem (a co, niech dzieciak pobiega) i Justyna z Natalką (i nosem zawalonym w najlepsze). I wzięliśmy jeszcze Ankę, by w czasie naszego biegu zajęła się dzieciakami.
Wejście na salę gimnastyczną (biuro zawodów) wyściełane dywanem, a jak, na bogato.


Młodzi ludzie zdążyli pobiec, ale rzutem na taśmę. Dziewczyny trochę się ogarnęły, przebraliśmy się i ruszyłem na samotną rozgrzewkę. Na niebie chmury, prognoza straszyła możliwością deszczu, i wiatr. Pierwsze 5 km zapowiadało się pod wiatr. Rozgrzewka poszła, zostało 10 minut do startu. Wcisnąłem się w tłum. Czekamy. Ktoś coś gada z balkonu. Gada i gada, zapowiada jakiegoś profesora z Poznania, który będzie miał wygłosić minutową mowę. 12:01 ruszyliśmy na rundę honorową wokół Placu Wolności. Po chwili czekaliśmy w boksach. Przesunąłem się do przodu. Czekamy. Znów gadają. Gadają. Profesor zaczął, że zaszczycony, że ma tylko minutę, że zaszczycony, że bohater biegu był poetą. Zimno. 12:05. Biegacze się niecierpliwią. Oklaski, pierwsza próba odliczania, ale zbyt nieśmiała. Mówię, że przemowy mogły być o 11:55, a nie teraz. W końcu tłum nie wytrzymał.
Dziesięć, dziewięć, osiem... wystrzał i poszliśmy po bruku. 4:12. Kurde. Gnają jak głupi. Szybko wprowadzam korektę, ale delikatną. Zwalniam do 4:15, znów korekta. Za sobą słyszę, że prowadzący policyjny motocyklista pomylił trasę i jedzie za daleko. No to dupa. z 43:xx nici. Faktycznie. Na 1 km okazało się, że zegarek pokazał 1,33. Obok mnie biegnie kobieta. Ciężko dyszy, zerknąłem, pomyślałem, że przegina i wycierpi, ale stwierdziłem, że pewnie wie co robi.

Z górki, lekko, ale z górki. 4:18, drugi kilometr 4:20. Biegnę z chłopakiem, ładnie, równo. Po odejściu trasy w lewo kompan przyspieszył, zegarek pokazał mi 4:15, stwierdziłem, że biegnę swoje. Wzdłuż jeziora wiatr wali w pysk. Parszywie. I tak będzie przez kolejne kilometry, do nawrotu. Zaczęła się walka z wiatrem. Kicha. Tempo spadło do 4:25, niby nic, ale zawsze. Biegnę z nadzieją, że po nawrocie będzie lżej. Na czwartym kilometrze podbieg. Straszyli, że będzie 300 m i w pionie 56 m. Nie wiem jak im to wyszło. Podbieg jest łagodniejszy. Zdecydowanie łagodniejszy. Biegnę z kimś do spółki. Doszedł do mnie i umówiliśmy się, że będziemy dawać sobie zmiany. Ciągnę ze 300 m, chowam się za kompanem. Cholera. Biegnie za wolno. 4:28 Po krótkim czasie przyspieszam i wyprzedzam go.

Punkt z wodą. Brać? A niech będzie. Jeden łyk, wywalam kubek. Biegnę. O! Wreszcie półmetek i zawracam. I nagle... Szok! Cisza! Asfalt, nogi, ja, luz. LUZ! Nogi przestają boleć, biegnę swobodnie. Po 300-400 metrach patrzę na zegarek. 4:12. Cholera! Tak szybko nie biegałem na city trail. Jeszcze niespełna 5 km. Czy ja dam radę? Czy to tempo mnie nie zabije? To jeszcze ponad 4 km.

Biegnę. Siódmy kilometr i rewanż na górce. Pod górę było 4:41, z góry kilometr zrobiłem w 4:06. Ósmy wolniej. 4:19. Ktoś z okna pobliskiego domu krzyczy, żeby się pospieszyć bo na obiad ma ziemniaki i kapustę, ja mu na to, że będę miał szare kluchy. Zaczyna się lekko w górę. Nie ma dramatu. Przyspieszam. Cisnę w okolicach 4:10, dziewiąty 4:13.
I zostało to cholerne 300 metrów. Nadprogramowe. Byłem przygotowany na 10,15 km, tak zazwyczaj wypada na zegarku atestowana trasa, tu będzie gratisowe 150 metrów. W tę stronę, podobnie jak inni, biegnę chodnikami. Równiej niż na kostce. Tempo jak na 10 km nieziemskie!

W głowie mam początkowy fragment trasy, z obiegnięciem kawałka miasta. Nagle słyszę krzyk kibiców, z głośników dobiega głos spikera. Czy to już? Dostaję kopa i przyspieszam. Przyspieszam. Już Plac Wolności, prosta, zakręt w prawo, ostatnia prosta. Cisnę. Zegarek mnie nie interesuje, przy bramie na mecie widzę 44:22. Podnoszę ręce, jest! Jest życiówka.

Patrzę na zegarek i jest 44:19 netto. Super. Urwałem 30 sekund w stosunku do ubiegłorocznego Koronowa, a tam trasa miała 10,14 km. Oj gdyby dziś tak było miałbym okolice 43:45. Trochę szkoda, ale i tak się cieszę.
Czekam na Justynę i Madzię z Anią. Pewnie wbiegną w takiej kolejności. Justynie zapowiedziałem, że jeśli przybiegnie powyżej 54:59 to nie będę jej znał. Wiem, że tak będzie bo ta cholerna zbyt długa trasa...
Jest, zacięta na ostatnich metrach. Wykręciła poniżej 56 minut netto. Czyli zeszłaby poniżej 55. Świetnie. Podchodzę do niej, schylona odwiązuje czip. Klepię ją w plecy, cholera chyba zbyt mocno. Później się okazało, że nawet tego nie zauważyła. Rozmawiamy chwilę i ruszamy do samochodu po ciuchy i odebrać dzieciaki.

Wzięliśmy herbatę, zagryźliśmy babką i ruszamy na metę by przywitać Madzię z Anią. A te dwie cholery w tym momencie stanęły przed nami z pretensją, że nie czekaliśmy na mecie.
Jak mieliśmy czekać skoro na mecie miały być w okolicach czasu 1:20, a my już ruszaliśmy  do nich z kurtkami.

Szybka grochówka, poszliśmy na wręczenie i losowanie nagród. Refleksja jedna. Gdybym chciał trafić na pudło musiałbym startować w kategorii M16 albo od M60. Na resztę nie mam szans.
Plus jest taki, że w M40 byłem 14 na 71. W generalce 60 na 354. Nie jest źle. Jeszcze chwila i trzeba będzie rozpocząć przygotowania do jesiennych maratonów i mam nadzieję, że wówczas dam radę powalczyć o okolice 42 minut.

Losowanie. Hahaha. Ktoś trafił łopatę. Plus taki, że nie ma odbierania nagród za kogoś. Nagrody różniste. Nagle pada numer 226. Magda. Ona poszła po nagrodę a my padliśmy. Siekiera. Nagroda dnia. Kocham moją żonę. Tak na wszelki wypadek, bo jeszcze się czasem okaże, że będzie chciała użyć siekiery?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

3 razy Śnieżka

Rzec można, że w naszych duszach, czasem i ciałach, istnieją zadry, z którymi koniecznie chcemy się rozliczyć. Nieważne czy nastąpi to po ro...