Jako, że wyjazd był nadmorski stwierdziliśmy, że pojedziemy już w piątek i zaznamy rozkoszy oferowanych przez polskie morze. Piątkowy wieczór wybitnie mnie zniesmaczył. Dąbki to typowa wieś zabita budami. Ktoś taki jak architekt gminny nie istnieje. Budy, budy, tandeta, elektryczne zabawki, budy, wyprzedaże, budy... Fuj! Nocleg też bez szału, na zdjęciach wyglądało ok, na miejscu niekoniecznie. Na szczęście nie czuliśmy potrzeby siedzenia przez całą dobę na kwaterze.
W sobotę rano wyskoczyłem na 14 km i skorzystałem z dobrodziejstwa ścieżki rowerowej. Biegło się w miarę szybko, niestety lekki wiatr nie był w stanie zrównoważyć duchoty idącej od jeziora i przygrzewającego słońca. Około południa wybraliśmy się do Darłowa. Nieopatrznie słuchając nawigacji ruszyliśmy drogą wojewódzką 203. Remont. Remont, remont i ze trzy wahadła. I stado debili, którzy wjeżdżają na wczesnym czerwony, i tym mniej wczesnym i tym całkiem późnym. Efekt taki, że 11 km (z czego pierwsze 2 bez remontu) jechaliśmy godzinę. Nosz kurde szybciej bym dobiegł. Powrotną drogę nawigacja pokazywała na szybszą i znów nieopatrznie wpakowaliśmy się w korek, który niemal skończył się mordobiciem (będąc pierwszym na czerwonym świetle postanowiłem zablokować tych z tyłu, by nie robili rzeźni na trasie, odpuściłem, ale powinni dostać pozdrowienia z komendy w Darłowie, bo nie omieszkałem wysłać nagrania).
W niedzielę rano poszliśmy na start. Pierwsza miała ruszyć Kinga, taki sportowy wyjazd jej zafundowaliśmy. Przy okazji odebraliśmy pakiety startowe (koszulka, izotonik, talon na jedzenie). Biuro zawodów pracowało wybitnie wolno i już około 9 rano była przed nim długa kolejka. Wszystko dlatego, że listę zawodników obsługiwała jedna osoba, która jednocześnie zbierała podpisy, dwie czy trzy pozostałe osoby zajmowały się wyszukiwaniem numeru startowego i pakowaniem koszulki. Niestety o ile rano jeszcze jakoś szło o tyle około godziny 11 robiło się już niebezpiecznie.
W pobliżu biura zawodów rozlokowała się Fundacja Udaru Mózgu, dzięki której można było zmierzyć ciśnienie krwi oraz pobiec w ich koszulce promując jej działania. Oczywiście skorzystaliśmy z tego, zwłaszcza, że przed wyjazdem jakoś nie mogłem odnaleźć mojej startowej.
Stoimy i rozmawiamy. Sympatyczni ludzie, będą też na Maratonie Warszawskim (mamy się zgłosić na ich stoisku) i Toruńskim. Na wieść o tym, że Toruński przypada w moje 40 urodziny i też będziemy go biegli obiecano mi książkę. Odebrałem ją po biegu w Dąbkach.
W ramach rozgrzewki zrobiłem 20 minut biegu spokojnego, pod koniec spotkałem Marka z Bydgoszczy i zamieniliśmy parę zdań. Gdy się rozstaliśmy odebrałem telefon od Madzi. Dała znać, że ze względu na korki spowodowane remontem drogi z Darłowa do Dąbek start przełożono na 12:30. Prawdę mówiąc widząc kolejkę do biura zawodów przypuszczałem, że tak będzie. Nie pozostało mi nic innego jak ostudzić mięśnie.
Wreszcie o 12:30 ruszyliśmy. Tempo spokojne, w okolicach 4:39, początek trasy strasznie pokręcony, dużo ciasnych zakrętów. Fajny odcinek wiódł przez teren uzdrowiska. Sporo balonów i kibiców dodawało sił. Po niespełna 2 km pierwszy punkt z wodą, biegnący obok chłopak był tym zdziwiony więc go uświadomiłem, że kolejny będzie za ok. 5 km. Pobiegliśmy kawałek razem i gdzieś mi zniknął.
fot. Fundacja Udaru Mózgu |
Odcinek w lesie mnie spowolnił, po pierwsze wąsko, po drugie miękko. Tempo spadło w okolice 4:41 i męczyłem. Za drugim punktem z wodą zaczynała się droga betonowa i tam nieco przyspieszyłem.
fot. III Nadmorski Bieg Uzdrowiskowy |
fot. Fundacja Udaru Mózgu |
Kończąc pierwsze okrążenie średnie tempo 5 km wynosiło znów 4:37, więc było idealnie. Za bramą startową kurtyna wodna, a przed nią dłuuuga kałuża. No to hop w kałużę. Biegnę, chlapię w najlepsze a z boku słyszę pisk opryskanych ludzi. Chwilę później wbiegłem w największy strumień wody. Zrobiło się nieco chłodniej, ale zaraz zacząłem się zastanawiać co będzie z moimi butami na odcinku leśnym gdy wbiegnę w stertę piachu.
fot. Paweł Breszka |
Okolice 7 km i znów woda, po chwili słyszę za sobą znajomy głos młodzieńca z poprzedniego kółka. No to biegniemy razem i gadamy. Jego ojciec jest maratończykiem, on sobie pobieguje, dziś w planie tempo ok. 4:40 min/km. W lesie wyprzedzamy parę osób, doganiamy jakąś blondynkę, zagadujemy ją i poganiamy by się nie poddawała. Po chwili zostaje nieco za nami, a my doganiamy kolejną dziewczynę i ją też mobilizujemy. Utrzymuje się z nami do 9 km, chłopak ucieka, a ja ją poganiam i upominam by wyprostowała nieco ręce, bo długo nie widziałem nikogo z tak wysoko trzymanymi dłońmi.
100 m przed metą każę jej biec na maksa, a ja lecę swoje. Na mecie krótka przerwa, zwrot czipa, zmiana koszulki na techniczną (bawełna jest jednak męcząca) i ruszam na trzecie kółko. Biegnie się gorzej, temperatura męczy. Mijanych strażaków uprzedzam, że ja już poza konkurencją i mogą się zwijać. Po 13 km biegu wiem, że dziś nie ma sensu maglować 22 km maratońskiego i wystarczy 15.
Po trzecim kółku staję w kolejce po zupę rybną (nie wiem, jakoś wolę ryby w jednej postaci, zupa to nie mój klimat), rozmawiamy chwilę z ekipą z fundacji i idziemy do knajpy na makaron.
Start przyzwoity. Madzia pognała szybciej niż chciała, ja nie zrobiłem zaplanowanych kilometrów, ale nie narzekam, zwłaszcza, że przyjechaliśmy tam wyłącznie dla medalu, a ten jest fajny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz