Pojechaliśmy i ja nie wiedziałem co pobiec. Stałem, marudziłem, nie czułem się na siłach by szybko biegać. Coś mnie ten Maraton Karkonoski mocno zastopował i nawet treningi biegałem ostatnio z trudem.
W dziecięcych biegach wystartowała Kinga, potruchtała wymagane 1000 metrów i na metę dotarła jako ostatnia. Zdaje się, że medal jej się spodobał (to drugi biegowy w czasie jej wakacyjnej wizyty u nas). Zanim pobiegła Kinia poszedłem na asfaltową prostą, którą miały biec dzieciaki. Spotkałem tam Martę Szenk i tak sobie zaczęliśmy gadać o biegowych pierdołach przy okazji kibicując najmłodszym. Ach te dzieciaki, każde w swoim świecie. Gadamy, gadamy, ja marudzę, że nie wiem co pobiec, czy szybko (nie mam weny), czy na luzaka, aż Marta stwierdziła, że chrzanię bez sensu. No w sumie miała rację. Stwierdziłem, że pobiegnę na maksa.
Na piersi dwa pasy pulsometrów (garmin i suunto), na lewej ręce garmin na prawej suunto. Garmin bez zarzutu, suunto ni czorta nie widzi pasa. Moczę, kombinuję i nic. Justyna Grzywaczewska, od której odbierałem zegarek do testów wspomniała, że pasy to najsłabsze ogniwo kompletu i w ciągu 2 lat 3 razy je wymieniała, a sam zegarek działa bez zrzutu. Prawdę mówiąc to samo dotyczy garmina, bo w ciągu ok. półtora roku od kupna padły mi dwa pasy. Jeden zaniżał tętno, w drugim odkleiła się elektroda. Cóż... uroki elektroniki narażonej na działanie potu.
Zrobiłem małe rozbieganie, niecałe 2,5 km, próbowałem ogarnąć nowy zegarek. No bajerów to on miał (zwłaszcza, że to najwyższy model), z których najmniejszym był wbudowany termometr, do tego wysokościomierz barometryczny i sam nie wiem co jeszcze. Przebicie się przez menu było dla mnie kłopotliwe, ale tez przyznam, że nie miałem czasu na rzetelne popstrykanie guzikami.
Po rozgrzewce spotkaliśmy z Madzią Grzesia. Dziwne, bo był w biegowym stroju. Rzekłbym, że bardzo dziwne i podejrzane. Grześ nie biega 5 km to to za krótki dystans dla niego (jak to kiedyś określił - jest na niego za stary, rozgrzewa się dopiero po 7 km), a tu szok. Szybko wyjaśnił, że ma pod skrzydłami dwie debiutantki i będzie je prowadził na czas ok. 35 minut. Dziewczyny zestresowane, zastanawiające się czy dadzą radę, a Grześ wszystko dzielnie tłumaczył, włącznie z tym, że w biegach ulicznych nie powinno się ścinać zakrętów po chodnikach.
Czas szybko mijał, powietrze dość gęste, pozostało iść na start.
Trochę oczekiwania i ruszyliśmy. Otwarcie ładne, bo pierwszy kilometr w 4:20 czyli o 1 sekundę szybciej niż biegam tempo progowe. Dalej nie ma się co rozpisywać, więc będzie krótko i treściwie. Drugi i trzeci to już dupa blada - 4:30 i 4:32. Gdzie mi tu do progu? Stoję daleko od niego. Na czwartym jakoś się zebrałem i wyszło z tego 4:17, ostatnie 870 metrów (tyle wyliczył garmin) zrobione tempem 4:06, głównie dzięki bardzo mocnym ostatnim 300 metrom (na finiszu dokręciłem do 3:37).
fot. Mariusz Kryske |
fot. Mariusz Kryske |
fot. Mariusz Kryske |
fot. Mariusz Kryske |
Średnie tętno wyszło 177 czyli nisko, maksymalne 194. Nogi nie niosły, płuca się buntowały. Jednym słowem Dramat. Strach myśleć o maratońskim planie.
Po biegu nawciągałem się arbuzów i czekałem na Madzię, która postanowiła towarzyszyć Grzesiowi i jego koleżankom. Przybiegła minutę przed nimi, bo na trasie stwierdziła, że jest jej zbyt wolno (!). Grześ pogonił dziewczyny i zrobili wynik w okolicach 32:30. Ponoć zachwyciły się atmosferą. Nie dziwię się, bo bydgoska jest wyjątkowa. Może to kwestia tego, że znamy sporo ludzi, a może faktycznie jest wyjątkowo? W innych miejscowościach (czy to Poznań, Gdynia czy Łódź) jakoś tego się nie wyłapuje. Na korzyść Bydgoszczy przemawia przecież jedno - stado ludzi w koszulkach RUN BDG. Jakby nie patrzeć to bardzo mocna grupa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz