05 kwietnia 2017

Odpowiedzialność zapisana na balonach

I nadszedł ten dzień. Dzień próby. Dzień drugiego debiutu maratońskiego.
Drugi debiut? Na pierwszy rzut oka niezły oksymoron, jednak to prawda. 2 kwietnia 2017 roku zadebiutowałem na dystansie maratońskim jako pacemaker.

Przyznam się bez bicia. Gdy zobaczyłem wysokość opłaty startowej stwierdziłem, że chrzanię Koronę maratonów. 140 zł to kupa forsy. Wybrałem Gdańsk i opłaciłem go w sylwestra. Madzia postanowiła nas zapisać. Czasu na rozmyślanie nie było bo limit uczestników niski, a chętnych dużo. Wysłała zgłoszenia, opłaciła i cisza. Na liście  uczestników nasze nazwiska figurowały bez numerów startowych. Numery pojawiały się u kolejnych zapisanych u nas nic. Na szczęście system zadziałał i otrzymaliśmy 2343 i 2344. No to nie było odwrotu. Będzie Dębno, a tydzień później Gdańsk.
Przygotowania szły pełną parą, organizator biegu zaczął poszukiwać pacemakerów. Pomyślałem "czemu nie?" Wysłałem ofertę, napisałem, że dwa razy prowadziłem grupy na 60 minut na dystansie 10 km. Po jakimś czasie otrzymałem propozycję pociągnięcia na czas 4:30. Super, ale tylko częściowo. Dlaczego? Bo owe 4:30 dość mocno ograniczyła moje treningowe samozaparcie. Zdarzało się, że odpuszczałem treningi bo dłużej zeszło mi w pracy, albo nie miałem siły, albo dopadł mnie leń. Trafiało się, zwłaszcza w marcu, gdy miałem sporo pracy, że biegałem 2 razy w tygodniu.

W jedną niedzielę walczyłem z 28 km i przyznam, że było ciężko. Ostatnie 3 km to była ostra walka o utrzymanie tempa poniżej 5:40. Później nie było jednak tak źle. Na cztery tygodnie przed maratonem wyskoczyłem z Izą na 30 km. Pobiegliśmy luźniej, w okolicach 5:50, pod koniec schodząc w okolice 5:40.

Na tydzień przed Dębnem pobiegłem w Poznaniu robiąc jako zając dla Hani. Średnio 5:19/km i przyznam, że ten start styrał mi nieco nogi. W poniedziałek czułem ból. Pozostało zregenerować się do Dębna. W przedmaratonskim tygodniu pobiegałem tylko w czwartek. Pozostałe dni jakoś mi nie wyszły. Kręcąc kółka na żużlowej bieżni spotkałem wówczas Witka, który w Dębnie planował zawalczyć o zmieszczenie się w limicie. Pogadaliśmy, powiedziałem, że Madzia będzie biegła na okolice 4:54 i mam nadzieję, że nie zacznie zbyt szybko.

Wyjazd do Dębna to kawał drogi. Ruszyliśmy we czworo. Oprócz Witka na przejazd z nami, tak w ostatniej chwili, zdecydowała się Justyna. Odpuściła nocleg w Cedyni i postanowiła zadebiutować na sali gimnastycznej. Droga minęła na pogaduchach o bieganiu i szkolnych czasach. Witka znam od pierwszej klasy liceum.

Potwierdziło się wszystko co słyszałem, że Dębno jest małe, że maraton to tamtejsze święto, że wszystko dopracowane... W biurze zawodów myk, myk, później oglądanie stoisk ze sprzętem, foto na ściance zakupy w wykonaniu Madzi a na deser pasta party.

Na sali zakwaterowaliśmy się obok Wiolety, więc znów były pogaduchy niemal do ciszy nocnej. Nocka minęła szybko, z kilkoma przerwami na przebudzenie. Rano nie czułem się zmęczony. Niestety obudziłem się o szóstej, a start był dopiero o 11. Masakra przynajmniej z dwóch powodów - o tej godzinie wzrasta ryzyko wysokiej temperatury na trasie, a poza tym przebiegnięcie maratonu w okolicy limitu wróży późny powrót do domu. Trudno.

O godzinie 9 odprawa pacemakerów. Pobrałem 2 balony, kartkę na plecy z zakładanym czasem i wróciłem na salę. Ogarnęliśmy toboły i poszliśmy w okolice biura zawodów.

Ciekawie się szło słysząc za sobą zdania w stylu "o, na 4:40, to mój" Na sali spotkanie z ekipą z Bydgoszczy, foto i ruszyliśmy na start hacząc po drodze o toi toie. Trzeba było zrzucić balast by później mieć spokój.

W strefie startu tłok i gorąca atmosfera. Każdy czekał by zmierzyć się ze słabościami i zawalczyć o marzenia. Ustawiłem się kawałek za balonem na 4:15. Marcelina prowadziła sama, Maciej, który miał jej towarzyszyć nie dotarł z powodu kontuzji. Rozglądając się potwierdziło się moje spostrzeżenie z odprawy zajęcy. Też pobiegnę sam, mój towarzysz się nie pojawił. Z jednej strony trudno, z drugiej dodatkowy stres, bo to kto wie co może zdarzyć się na trasie.

Tuż przed startem foto z Madzią i Justyną, kilka rozmów z osobami, które zamierzały biec ze mną i objaśnienie mojej taktyki. Była prosta - biec równo, tempem ok. 6:24 (wg mojego zegarka 6:21), tak, by na mecie być nie szybciej niż ok 50 sekund od 4:30.

Nad nami błękitne niebo, lekko powiewa wiatr. W komplecie do błękitu nieba słońce. Czuć lekki chłód, ale było pewne, że ten stan nie będzie trwał zbyt długo. Z głośników dobiega znajomy głos - to Łukasz Panfil, człowiek, który o biegach wie niemal wszystko.

Zaczęliśmy nieco za szybko, wiadomo, później zwolniłem, cały czas starałem trzymać się tempa. Obok w milczeniu biegła Justyna. Nastawiona na 4:30, szanowała każdy oddech, każdy gest ręką, byle oszczędzić jak najwięcej sił. Pozostali gadają, żartują, jest miło. Gdy mijaliśmy się z elitą w naszym gronie rozległy się okrzyki i brawa.

Co chwila żartuję, ciągle coś gadam, niektórzy znów pytają mnie o taktykę. Zegarek pokazuje mi ciut za wysokie tempo, bo okolice 6:18/km. Niby to trzy sekundy, ale kto wie czym objawią się po 39 km. Staram się zwalniać, Justyna co jakiś czas podpowiada, że jest trochę za szybko. Biegniemy, wszyscy są uśmiechnięci.

Mijamy strefę mety, pojawimy się tam jeszcze dwukrotnie, by za trzecim finiszować. Wokół tłum, do moich towarzyszy mówię, że już czuję co będzie się działo, gdy dotrzemy na metę. Pierwsze przekroczenie punktu z późniejszą metą i słyszę jak spiker mówi o biegnącej gdzieś niedaleko Karolinie Gorczycy. To podobno znana persona (coś kiepsko oglądam telewizję, bo ledwo ją kojarzę, ale cóż). Debiutuje, w dodatku charytatywnie. Padają też nazwiska Sebastiana Chmary i Pawła Januszewskiego. Nie ma ten tego, te sportowe persony doskonale kojarzę.

Dycha w 1:03:47. Plan mówił 1:03:59. Jest bardzo dobrze, ale to niespełna 1/4 dystansu. Co będzie dalej?

Z lewej strony Justyna z prawej debiutant Daniel. Dwa kroki przede mną Agnieszka, która co jakiś czas odwraca się by sprawdzić czy jestem. I jeszcze kilkadziesiąt osób. Biegniemy, kilometry mijają, humory dopisują. Na każdym punkcie z wodą przypominam o piciu, od okolic 40 minuty staram się przypominać o jedzeniu, obojętnie czego, żelu, cukru czy bananów. Z początku to nieistotny drobiazg, ale po dwóch godzinach niewątpliwie się przyda.

Wybiegliśmy z miasta na duże kółko. Wiatr wiele lekko w twarz, słońce przygrzewa, na szczęście nie ma dramatu. Tempo w miarę równe, zegarek pokazuje 6:17-6:22/km. Pojawiamy się w Dragomyślu, feta, mieszkańcy kibicują, ktoś wyniósł przed dom werbel, postawił go na taborecie i tłucze, w innym miejscu starszy pan hałasuje syrenką. Dalej strażak grzmoci z syreny alarmowej. Na zakręcie muzyka ze strażackiego wozu. Jest atmosfera.

Dragomyśl kończy się lekkim zbiegiem, za nim następuje podbieg, zakręt w lewo i kolejny podbieg. Przypominam wszystkim by skrócili krok, krótsze, ale w większej ilości. To doskonała metoda na zaoszczędzenie sił. Wbiegliśmy w las...

Jest ciepło, biegnę już z opuszczonymi rękawkami. Drzewa dają cień, ale zabierają wiatr. Chwilami tylko czuć go na karku. Robi się duszno, chwilami bardzo. Zaczynam się zastanawiać czy przypadkiem nie brakuje mi powietrza, czy nie spróbować ewakuować się na bok grupy. Biegnę, po chwili czuję się lepiej.

Podbieg się skończył, nogi nas poniosły - 17. km wyszedł za szybki - 6:02. Cychry, zakręt w lewo, wbiegamy na długą prostą. Wokół brak drzew, słońce przygrzewa. Gdzie jest woda tam piję, podaję kubki Justynie. Zaczynam moczyć czapkę. Co drugi punkt biorę banany.

Grzeje, grupa ze mną, pewnie parę osób odpadło, ale i tak jest nas sporo. Wbiegamy do Dębna, połówka w czasie 2:14:39, plan przewidywał 2:15:00. Rewelacja, jest drobna rezerwa, widać, że nie szarpię zbytnio.
fot. Małgorzata Ban

Na 22 km stwierdzam, że muszę zrobić siku. Krzyczę grupie, że mają biec, zaraz do nich wrócę. Zatrzymuję się przy toi toiu i sikam bez końca. Widzę, jak mijają mnie kolejni zawodnicy. Gdy wracam na trasę zegarek pokazuje średnie tempo w okolicy 8:50/km. Ruszam w pogoń. Zegarkowy 22 km robię w czasie 6:47. Do mojej grupy tracę jeszcze sporo dystansu. Nogi zaczynają boleć, wreszcie dopadam Justynę, mówi, że jest za szybko. Zwalniam, zwalniam. Znów mówi, że za szybko. Patrzę na zegarek i faktycznie. 23 km przebiegnięty w 5:49. Krzyczę do Agnieszki, że za mocno wyrwała, postanawiam spowolnić wszystkich. Justyna zarzyna mówić, że nie da rady i odpadnie. Zwalniamy i kolejny kilometr biegniemy w czasie 6:36.

Justyna dalej narzeka, że nie da rady, z wolna zostaje z tyłu. Gdy przekraczamy linię, na której będzie meta odwracam się i widzę, że jest ok. 50 metrów za mną. Wyciągnąłem magnez, który dla niej niosłem, podbiegłem do strażaka i mówię by dał go dziewczynie biegnącej w niebieskiej koszulce i kolorowych spodniach. Nie bardzo rozumie o co mi chodzi. Patrzy, a ja wskazuję mu paluchem trzecią w kolejności zawodniczkę, za którą jest spora pustka. Gość dalej nie kojarzy. Mam nadzieję, że Justyna to widzi, ruszam w pogoń za grupą.
fot. Małgorzata Ban
fot. Małgorzata Ban

Ok. 28 km jest lekki zbieg, wyprzedzają nas cztery osoby w koszulkach z napisem Biegnę dla tych którzy marzą by chodzić. To wspomniana Karolina Gorczyca z obstawą. Wygląda mi to na atak, pomyślałem, że oderwie się od grupy na 4:30 i mocno ruszy do przodu. Biegną kilka metrów przed nami. Mija kilometr, drugi, chyba trzeci, mam wrażenie, że rozmawiają na temat kilku moich podpowiedzi. Po jakimś czasie zwalniają i wyprzedzamy ich.

W Dragomyślu podbiegam do kobiety z werblem, biorę pałeczkę i wybijam rytm. Biegniemy dalej. Znów las, znów duszno, znów zakręt w Cychrach, a za nim patelnia. Asfalt zdążył się nieźle rozgrzać. Mam wrażenie, że grupa ma ochotę przyspieszać, za nami 34 km, gdzieś po 35. mówię, że kto czuje się na siłach może się oderwać. Tak też się dzieje. Z oczu znika mi Agnieszka i Daniel. Bieg przestaje być dla mnie przyjemny. Nogi bolą, jest gorąco, żołądek mówi, że nie ma ochoty na żel. Po jakimś czasie zostaję sam.

Biegnę, koncentruję się na tempie. Ktoś się dołącza bo potrzebuje pomocy, ale po chwili okazuje się, że jest mu zbyt wolno i ciągnie mocniej. W okolicy 36. km zauważam Wioletę, gdy mnie wypatrzyła podrywa się i zaczyna uciekać. Przed startem żartowałem, że jak odpadnie od grupy na 4:15 a ją dopadnę to ją zepchnę.

Biegnę, zegarek, tempo, nie mam problemów z jego utrzymaniem, mam jednak wrażenie, że albo znaczniki kilometrów są nieco przesunięte, albo mam zbyt duży zapas czasu. Zwalniam zatem. Biegnę tempem 6:23-6:27. Najwolniejszy jest 41. km, robię go w 6:33 - to wina czwartej wizyty na bruku, wybił z rytmu.

W zasadzie ostatnia prosta - jakieś półtora kilometra do mety. Wokół mnie nikogo, wyprzedzam innych, niektórzy wyprzedzają mnie. Mam nadzieję, że pustka wokół oznacza, iż wszyscy pognali i skończą poniżej 4:28.

Patrzę na zegarek, zbliżam się do mety. Ciasno tam, ludzie kibicują. Czy dotrę na czas? Czy mam wystarczającą rezerwę na ostatnie 195 m? Dobiegam, przede mną ostatnie 5 metrów. Zegarek pokazuje 4:29:20. Zatrzymuję się i poganiam tych, którzy są za mną, robię to przez kolejne 20 sekund, wreszcie ruszam i już. Kolejny maraton za mną. Czas oficjalny 4:29:46. Ideał. Czyżbym dał radę jako zająć? Mam nadzieję.
fot. Małgorzata Ban
Nogi bolą, temperatura nieźle mnie zmęczyła. Idę po wodę, wypijam dwa kubki i postanawiam ruszyć do samochodu by pozbyć się balonów. Przydadzą się, bo jeden pojedzie na cmentarz. Gdy w okolicy 38. km zaczęło być mi ciężko powiedziałem do Weroniki by mi pomogła i że przywiozę jej srebrny balon z napisanym czasem, o który walczyłem.  Po 39. km przybiłem piątkę jakiejś dziewczynce, zapytałem ile ma lat, powiedziała, ze sześć i zdaje się i pół. Jak Weronika. Wracając z maratonu wskoczyliśmy z Madzią by przypiąć balon i tradycyjnie już na chwilę powiesić medale na jej grobie (tak czynimy z maratońskimi).

Wróciłem z samochodu, wyjąłem telefon i zacząłem szukać informacji z trasy. Madzia na 40 km miała 18-20 minut rezerwy do limitu. Kombinowałem, że jeśli pobiegnie w okolicy 7:30 to spokojnie się wyrobi. Gdy próbowałem znaleźć międzyczasy Justyny wypatrzyłem, że zbliża się do mety. Była trochę zmasakrowana. Pogoda nie rozpieściła nikogo. Nawet mnie, mającego życiówkę lepszą o nieco ponad godzinę.
Po chwili na mecie zameldowała się Madzia. Czas 4:55:46. Zmieściła się w limicie brutto przy okazji poprawiając życiówkę o 20 minut.
Po chwili odnalazł się Witek, mając ok. 40 sekund rezerwy do limitu netto.

Ogarnęliśmy się, pogadaliśmy, usłyszałem parę miłych podziękowań od moich podopiecznych i ruszyliśmy do domu. Przeglądając wyniki z ciekawości zerknąłem na klasyfikację strażaków. Wieki temu graliśmy z Madzią w orkiestrze dętej OSP, Madzia do tej pory opłaca składki. Zapisując się na maraton nie wypatrzyła, że jest dodatkowa klasyfikacja, gdy się spostrzegła było już pozamiatane - nie było możliwości edycji danych. Gdyby była pewnie załatwiłaby legitymację i pobiegłaby... na podium... Jej czas dałby trzecie miejsce. Trudno.
Kolejny maraton, kolejna lekcja biegania. Bycie pacemakerem to odpowiedzialność, ale też przyjemność. Jak będzie okazja spróbuję to powtórzyć we Wrocławiu. Dębno wyszło mi przyzwoicie (o ile nie bardzo dobrze). Tak wyglądały międzyczasy.

1 komentarz:

  1. Super! Atmosfera maratonu oddana. Gratuluję debiutu w roli pacemakera i biegu ��!

    OdpowiedzUsuń

3 razy Śnieżka

Rzec można, że w naszych duszach, czasem i ciałach, istnieją zadry, z którymi koniecznie chcemy się rozliczyć. Nieważne czy nastąpi to po ro...