W Mierzęcinie byliśmy w ubiegłym roku, postanowiliśmy i w tym, jakby tego było mało postanowiliśmy pokusić Grzesia - entuzjastę Japonii. Dał się namówić na start, ale tym, co przekonało go do wyjazdu 180 km od domu był japoński ogród w pałacowym parku.
10 września 2018
09 lipca 2018
Trzynasty po raz drugi
Maraton Karkonoski poznałem dwa lata temu. Trasa wówczas zmasakrowała mnie na ostatnich 7 kilometrach. Do tego czasu nie wiedziałem, że zbieganie może tak boleć. Minęły dwa lata, maratonowi dołożono jakieś 5 km, a mnie do tegorocznego startu skusiła deklaracja organizatorów sprzed dwóch lat. Na jubileuszowym medalu miała pojawić się Śnieżka.
Pojechałem z obawami o kostkę. Niewiadomą była też kondycja jako taka, bo od skręcenia stawu skokowego na Chojnik Maratonie nie biegałem. Wyzwanie, że hoho.
Noga szału nie robiła. Było oczywiście zdecydowanie lepiej, na płaskim chodziło mi się nieźle, ale zagadką pozostawała kwestia zachowania się kostki w górskich warunkach. Na wszelki wypadek na dzień przed startem poszukałem fizjoterapeuty w Jeleniej Górze by otejpować nogę. Było z tym trochę przygód, bo Centrum Rehabilitacji na stronie www i facebooku podawało ulicę X, a na miejscu okazało się, że ich tam nie ma. Przez telefon dowiedziałem się, że są w innym miejscu. Trafiłem w ręce Tomka, który przejrzał staw, obejrzał stopy i okleił, a przy okazji oznajmił, że muszę popracować nad miednicą bo przy rotacji jaką mam załatwię kolana.
W piątkowy wieczór wyskoczyliśmy na bieg rodzinny. Impreza iście towarzyska, bez pomiaru czasu i wszystkich biegowych bajerów. Było wesoło, zabawa w berka z dzieciakami. Noga pozwalała biec i zbiegać.
Pojechałem z obawami o kostkę. Niewiadomą była też kondycja jako taka, bo od skręcenia stawu skokowego na Chojnik Maratonie nie biegałem. Wyzwanie, że hoho.
Noga szału nie robiła. Było oczywiście zdecydowanie lepiej, na płaskim chodziło mi się nieźle, ale zagadką pozostawała kwestia zachowania się kostki w górskich warunkach. Na wszelki wypadek na dzień przed startem poszukałem fizjoterapeuty w Jeleniej Górze by otejpować nogę. Było z tym trochę przygód, bo Centrum Rehabilitacji na stronie www i facebooku podawało ulicę X, a na miejscu okazało się, że ich tam nie ma. Przez telefon dowiedziałem się, że są w innym miejscu. Trafiłem w ręce Tomka, który przejrzał staw, obejrzał stopy i okleił, a przy okazji oznajmił, że muszę popracować nad miednicą bo przy rotacji jaką mam załatwię kolana.
W piątkowy wieczór wyskoczyliśmy na bieg rodzinny. Impreza iście towarzyska, bez pomiaru czasu i wszystkich biegowych bajerów. Było wesoło, zabawa w berka z dzieciakami. Noga pozwalała biec i zbiegać.
07 czerwca 2018
Chojnik Maraton
Kolejny przystanek w podróży #maratonyweroniki Tym razem otrzymany w prezencie na imieniny (a może gwiazdkę?), start trochę z przypadku, bo dotychczas Chojnik Maraton wypadał w ostatnią niedzielę maja - dzień, gdy nie ma zmiłuj - pracuję przy dużej imprezie. W tym roku okazało się, że Chojnik odbędzie się tydzień później. Zastanawiałem się czy biec, jakoś nie miałem weny, bo na koniec czerwca czeka mnie Maraton Karkonoski. Dałem się jednak namówić Madzi i zgodziłem na taki prezent.
18 maja 2018
Kolejne City Trail za nami
Od 2015 r. na tę chwilę czekamy od jesieni - startu kolejnych
edycji City Trail. A krótko przed jest stres i radość jednocześnie. Podsumowanie sezonu. Niby nic, medale, najlepsi dostają nagrody. A my trochę inaczej - wręczamy jedną, wyjątkową. To
nagroda specjalna w kategorii, w której nie nagradza się najszybszych
biegaczek, a wszystkie dostają identyczne prezenty. I tylko w Bydgoszczy
jest wyjątek. Razem z Madzią nagradzamy ostatnią sklasyfikowaną
zawodniczkę w kat. D1. Dlaczego ostatnią? Bo w dwóch edycjach City Trail
(2013/14 i 2014/15) nasza Weronika zajmowała ostatnie miejsca. Niespełna
po 3 tygodniach od ostatniego startu, 29 marca 2015 r. zmarła po
rozwijającej się w ekspresowym tempie wznowie nowotworu. I choć zawsze
przybiegała jako ostatnia dziewczynka (a marzyła i śniła, "że pobiegła
najszybciej jak mogła i wygrała") nigdy nie płakała z powodu ostatnich
miejsc.
Ta nagroda to nasz pomysł by, z jednej strony, upamiętnić Weronikę, a z drugiej dać motywację innemu maluchowi i pokazać mu, że sport to przede wszystkim zabawa.
Ta nagroda to nasz pomysł by, z jednej strony, upamiętnić Weronikę, a z drugiej dać motywację innemu maluchowi i pokazać mu, że sport to przede wszystkim zabawa.
Warto
dawać puchar i klocki lego friends i widzieć uśmiech dziewczynki, która
z racji zajmowanych miejsc mogłaby być zasmucona.
Mała Marta zrobiła na mnie sympatyczne wrażenie. Gdy przygotowując się do gali sprawdzałem wyniki zauważyłem, że tak jak nasza Weronika zawsze przybiegała jako ostatnia dziewczynka i tylko kilka razy wyprzedziła chłopca...
A później rozpoczął się szał dekoracji medalami i to dla mnie kolejna niezwykła chwila - móc wieszać je na szyjach zawodników, tych małych i dorosłych, i gratulować im ukończenia cyklu.
Hmmm w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że czuję się częścią ekipy City Trail.
26 kwietnia 2018
Ósmy raz z 2708
Z jednym wyjątkiem numer 2708 zarezerwowany jest dla maratonów. 7 z 12 przebiegłem z tą kombinacją cyfr na piersi.
2708 - 27 sierpnia. Urodziny Weroniki.
Ten rok nie obfituje w starty. Z istotnych tylko City Trail i Bieg Trzech Króli w Białych Błotach. A poza tym trening pod maraton. Niestety nie taki jak powinien być, bo zdarzały się tygodnie z jednym bieganiem, ale cóż. Nie zawsze są siły, czas i chęci. Najzwyczajniej - czasem trzeba pomieszkać w domu i pobyć z rodziną.
Zapisałem się na Cracovię bo po pierwsze miałem z nią porachunki (wymęczony maraton od 27 km) a po drugie dla zdobywcy Korony Maratonów Polskich opłata wynosiła 30 zł.
Prognozy pogody swoje, a sobota swoje. Upał jak diabli, do tego wieczorna wizyta odrzuciła mnie od starówki. Dwa lata temu była tam garstka ludzi, w tym roku dzikie tłumy. Ciężko było się tam pchać z wózkiem. Cóż, Madzia chciała wyskoczyć pod Smoka Wawelskiego to poszliśmy. Gdy wróciliśmy do hotelu słychać było kibiców za oknem. Akurat trwała nocna dycha więc wyskoczyłem na chwilę pokrzyczeć i poklaskać. Dotarłem gdy biegli najwolniejsi. Hop, hop, klask klask, część idących podrywała się do biegu. Stawkę zamykał Bosy Biegacz, który zapytany czy rano startuje w maratonie przytaknął z oczywistością w głosie.
Nocka minęła mi na serii głupich snów. Co prawda w żadnym nie spóźniłem się na start, ale kojarzę, że wystartowałem po czym znalazłem się w hotelu i startowałem z innego miejsca. Takie nocne głupotki.
Rano na sporym luzie. Śniadanie, przebranie się w ciuchy startowe i podreptaliśmy na Rynek. Był lekki stres, ale założenia na bieg były dość asekuracyjne. Jednym zdaniem określiłbym je tak: "Dotrzeć na metę w dobrym stanie i humorze." W jakim czasie? Trenowałem na okolice 3:40, ale w ostatnich dniach dokonałem rachunku sumienia, a właściwie realizacji planu treningowego, dodałem do tego prognozy pogody i zdecydowałem się na walkę o 3:50. Jeśli da się szybciej będzie super, jeśli wolniej - nie będzie tragedii. Zaopatrzony w pas z bidonem zalanym pół litra wody z solą, trzema żelami i i szotowym magnezem skurcz (wspominam o nim nie bez powodu) wcisnąłem się w tłum celujący w czas powyżej 3:45.
Umówiłem się z Madzią, że z Rafim podjadą w okolice 22 km i tam wezmę od nich 3 żele i magnez. Z jednej strony to zawsze parę gram mniej na sobie, z drugiej, tej ważniejszej, prywatni kibice na trasie. Będzie kogo pocałować i pobiec dalej.
Procedura startowa i najszybsi ruszyli a my oklaski radości czekając na swoją kolej.
Już kilka dni wcześniej przyszła mi do głowy pewna myśl. Stwierdziłem, że maraton jest trochę jak wojna. Człowiek zaopatruje się w broń (żele, napoje, niektórzy kompresje, kremy i inne bajery) i staje w pododdziale pod dowództwem pacemakera. I to nie koniec wojennych analogii. Owe pododdziały wyruszające na bój żegnane są przez rodziny, których serca częstokroć przeszywa strach i obawa o swoich bliskich. I takoż wojennie wygląda powrót owych żołnierzy, z tą różnicą, że dowódcy przyprowadzają tylko garstkę swoich żołnierzy, reszta bez ładu i składu, w dużym rozproszeniu wraca na miejsce startu...
Ruszyliśmy na bój. Plan prosty. Do połowy biec tempem zegarkowym 5:30, od połowy przeskoczyć na 5:20. Pobiegłem. Pierwszy kilometr wolniejszy niż powinien, drugi szybciej. Na trzecim wypatrzyłem Pawła więc go pogoniłem. I się zaczęło... Hihihi, hahaha. Ogólna wesołość. Co chwila jakieś głupotki, żarty. Gdy dobiegaliśmy na Błonia wypatrzyłem Justynę. Mówię do Pawła "klepnij ją w ramię, a ja za chwilę zagadam". Wahał się, upewniał ze trzy razy czy mówię serio aż to zrobił mówiąc, że kolega pozdrawia.
Pomknęliśmy swoim tempem. Teoretycznie bo ogólna wesołość i wielki komfort sprawiał, że szarpaliśmy po 5:20, chwilami 5:15. Jeden ochrzaniał drugiego, że jest za szybko, każdy z nas w koledze widział winnego.
Po jakimś czasie gadu gadu z innym biegaczem i triathlonistą jak się okazało. Człowiek z Krakowa, ale z korzeniami bydgoskimi. No to mamy towarzysza. Jakby nie dość tego, że krajan to jeszcze żartowniś. Tak nam mknęły kilometry na różnych rozmowach, żartach i polewaniu się wodą na punktach. W pewnym momencie stwierdziłem, że jak mamy się oblewać wodą róbmy to przy ostatnich stolikach, gdyż na pierwszych wolontariusze nie wyrabiali z zapełnianiem kubków.
Przyznam się, że temperatura nie sprawiała bym czuł potrzebę chłodzenia się wodą, ale jak już zaczęliśmy to poszło...
15 km przebiegnięte na luzie. 20 km tak samo. Na 25 km zegarek pokazywał średnie tempo 5:20/km. Super. Chwilę wcześniej spotkałem się z Madzią i Rafim. Buziaki, wziąłem żele i magnez skurcz i pobiegłem. Magnez wypiłem na 22 km. 200 mg magnezu plus 200 mg potasu. Magnez skurcz.
Na 26 km nie chciało mi się śmieszkować (podobnie jak chłopakom), ale za to włączyło mi się turbo. Zegarek pokazał 5:09 na 26 i 27 km, chłopacy żartowali, że żel mi wszedł. Sunęliśmy jak Pendolino zostawiając za sobą tłumy biegaczy.
Właśnie, żele. Postanowiłem walić je co ok. 40 minut, uśredniając wychodziło co 7 km. Jedno opakowanie jadłem przez 1-2 km. Nie było dramatu, jak nigdy zjadłem ich przez cały bieg 6. Do tego woda, co ok. 2,5 km kilka łyków z bidonu i oczywiście ze 2-3 kubeczki na punktach. Piłem tak dużo, że na 35 km musiałem uzupełnić bidon.
Wbiegliśmy do Nowej Huty, jakoś nie obejrzałem Placu Raegana. Został z lewej. Po zawrotce zaczęła się zabawa. Miałem wrażenie, że jest lekko pod górkę i pewność, że wiatr ciągle wieje w twarz. Po 33 km skończyła się zabawa a zaczął się bieg. Nogi czuły przebiegnięty dystans. Od 34 km zwolniłem w okolice 5:40/km. Bez dramatu. Wciągnąłem drugi żel magnez skurcz. Trasa wzdłuż Wisły irytująca. Co chwila jakieś lekkie górki, ciągle wiatr w twarz. I plażowicze wylegujący się na piaseczku. Biegłem swoje nie zastanawiając się wielce i nie walcząc o każdą sekundę. Szarpnąłem nieco na 39 km i z 5:40 zrobiło się 5:33, a po chwili stwierdziłem, że najważniejsze to cało dotrzeć na metę. Przecież i tak nie walczę o życiówkę. Drugą rzeczą, o której pomyślałem był pewien drobiazg. Dawno temu wyczytałem, że na maratonie najwięcej zgonów ma miejsce na ostatniej mili, gdy mężczyźni rzucają się i walczą o jak najlepszy wynik. Mimo tego, mimo, że biegłem po 5:40-45 nadal wyprzedzałem. Jak zerknąłem w domu na postępy aż się zdziwiłem.
Tuż przed znacznikiem 41 km zobaczyłem człowieka z kamerką. Szedł zrezygnowany albo zmasakrowany. Wyprzedzając go rozpoznałem. To Andrzej. Zazwyczaj wesoły, filmujący, na Cracovii prowadził grupę na 3:45. Szedł bez balonów. Maraton z nim wygrał.
Wawel z prawej i podbieg. Przekładam nogę za nogą, ale nie walczę. Zrobię to na spokojnie. Na Grodzkiej, jakieś 50 metrów przed Rynkiem nagłe jeb! Skurcz w prawym dwugłowym uda! Biegnę jak pokraka, właściwie kuśtykam. Myślę sobie, że nie ma co, trzeba prostować nogę i jak najszybciej rozciągnąć mięsień. Jakoś poszło, na Rynku pojawiłem się biegnąc w miarę prosto.
Rynek. Patrzę na prawo i lewo. Szukam białej, dmuchanej bramy sponsora biegu. Szukam, bo przebiegłem ok. 42140 metrów tylko w jednym celu. Przebiegłem by zrobić to pierwszy raz. Wziąć dziecko na ręce i przekroczyć z nim linię mety. I to nie byle jakiej mety bo maratońskiej. Biegnę, szukam Madzi z prawej bo 2 km wcześniej nie doczytałem informacji, że są z lewej. Na szczęście usłyszałem jej krzyk. Podbiegłem, na spokojnie chwyciłem Rafała, przytuliłem go i zacząłem iść w stronę mety. I nagle usłyszałem wielki aplauz, większy niż był przed chwilą. To na nasz widok. No to zacząłem truchtać, chociaż przez kawałek. Widząc wyprzedzających nas biegaczy uciekłem na lewą stronę by było bezpieczniej i tak dotarliśmy do NAJPIĘKNIEJSZEGO MIEJSCA NA ŚWIECIE - mety maratonu.
Czas 3:51:57. Wolniej od optimum, ale i tak wywołał u mnie radość.
Bo wiecie co? Zacytuję biegowego przyjaciela, przyszywanego dziadka Rafiego.
MIAŁEM SZCZĘŚCIE
2708 - 27 sierpnia. Urodziny Weroniki.
Ten rok nie obfituje w starty. Z istotnych tylko City Trail i Bieg Trzech Króli w Białych Błotach. A poza tym trening pod maraton. Niestety nie taki jak powinien być, bo zdarzały się tygodnie z jednym bieganiem, ale cóż. Nie zawsze są siły, czas i chęci. Najzwyczajniej - czasem trzeba pomieszkać w domu i pobyć z rodziną.
Zapisałem się na Cracovię bo po pierwsze miałem z nią porachunki (wymęczony maraton od 27 km) a po drugie dla zdobywcy Korony Maratonów Polskich opłata wynosiła 30 zł.
Prognozy pogody swoje, a sobota swoje. Upał jak diabli, do tego wieczorna wizyta odrzuciła mnie od starówki. Dwa lata temu była tam garstka ludzi, w tym roku dzikie tłumy. Ciężko było się tam pchać z wózkiem. Cóż, Madzia chciała wyskoczyć pod Smoka Wawelskiego to poszliśmy. Gdy wróciliśmy do hotelu słychać było kibiców za oknem. Akurat trwała nocna dycha więc wyskoczyłem na chwilę pokrzyczeć i poklaskać. Dotarłem gdy biegli najwolniejsi. Hop, hop, klask klask, część idących podrywała się do biegu. Stawkę zamykał Bosy Biegacz, który zapytany czy rano startuje w maratonie przytaknął z oczywistością w głosie.
Nocka minęła mi na serii głupich snów. Co prawda w żadnym nie spóźniłem się na start, ale kojarzę, że wystartowałem po czym znalazłem się w hotelu i startowałem z innego miejsca. Takie nocne głupotki.
Rano na sporym luzie. Śniadanie, przebranie się w ciuchy startowe i podreptaliśmy na Rynek. Był lekki stres, ale założenia na bieg były dość asekuracyjne. Jednym zdaniem określiłbym je tak: "Dotrzeć na metę w dobrym stanie i humorze." W jakim czasie? Trenowałem na okolice 3:40, ale w ostatnich dniach dokonałem rachunku sumienia, a właściwie realizacji planu treningowego, dodałem do tego prognozy pogody i zdecydowałem się na walkę o 3:50. Jeśli da się szybciej będzie super, jeśli wolniej - nie będzie tragedii. Zaopatrzony w pas z bidonem zalanym pół litra wody z solą, trzema żelami i i szotowym magnezem skurcz (wspominam o nim nie bez powodu) wcisnąłem się w tłum celujący w czas powyżej 3:45.
Umówiłem się z Madzią, że z Rafim podjadą w okolice 22 km i tam wezmę od nich 3 żele i magnez. Z jednej strony to zawsze parę gram mniej na sobie, z drugiej, tej ważniejszej, prywatni kibice na trasie. Będzie kogo pocałować i pobiec dalej.
Procedura startowa i najszybsi ruszyli a my oklaski radości czekając na swoją kolej.
Już kilka dni wcześniej przyszła mi do głowy pewna myśl. Stwierdziłem, że maraton jest trochę jak wojna. Człowiek zaopatruje się w broń (żele, napoje, niektórzy kompresje, kremy i inne bajery) i staje w pododdziale pod dowództwem pacemakera. I to nie koniec wojennych analogii. Owe pododdziały wyruszające na bój żegnane są przez rodziny, których serca częstokroć przeszywa strach i obawa o swoich bliskich. I takoż wojennie wygląda powrót owych żołnierzy, z tą różnicą, że dowódcy przyprowadzają tylko garstkę swoich żołnierzy, reszta bez ładu i składu, w dużym rozproszeniu wraca na miejsce startu...
Ruszyliśmy na bój. Plan prosty. Do połowy biec tempem zegarkowym 5:30, od połowy przeskoczyć na 5:20. Pobiegłem. Pierwszy kilometr wolniejszy niż powinien, drugi szybciej. Na trzecim wypatrzyłem Pawła więc go pogoniłem. I się zaczęło... Hihihi, hahaha. Ogólna wesołość. Co chwila jakieś głupotki, żarty. Gdy dobiegaliśmy na Błonia wypatrzyłem Justynę. Mówię do Pawła "klepnij ją w ramię, a ja za chwilę zagadam". Wahał się, upewniał ze trzy razy czy mówię serio aż to zrobił mówiąc, że kolega pozdrawia.
Pomknęliśmy swoim tempem. Teoretycznie bo ogólna wesołość i wielki komfort sprawiał, że szarpaliśmy po 5:20, chwilami 5:15. Jeden ochrzaniał drugiego, że jest za szybko, każdy z nas w koledze widział winnego.
Po jakimś czasie gadu gadu z innym biegaczem i triathlonistą jak się okazało. Człowiek z Krakowa, ale z korzeniami bydgoskimi. No to mamy towarzysza. Jakby nie dość tego, że krajan to jeszcze żartowniś. Tak nam mknęły kilometry na różnych rozmowach, żartach i polewaniu się wodą na punktach. W pewnym momencie stwierdziłem, że jak mamy się oblewać wodą róbmy to przy ostatnich stolikach, gdyż na pierwszych wolontariusze nie wyrabiali z zapełnianiem kubków.
Przyznam się, że temperatura nie sprawiała bym czuł potrzebę chłodzenia się wodą, ale jak już zaczęliśmy to poszło...
15 km przebiegnięte na luzie. 20 km tak samo. Na 25 km zegarek pokazywał średnie tempo 5:20/km. Super. Chwilę wcześniej spotkałem się z Madzią i Rafim. Buziaki, wziąłem żele i magnez skurcz i pobiegłem. Magnez wypiłem na 22 km. 200 mg magnezu plus 200 mg potasu. Magnez skurcz.
Na 26 km nie chciało mi się śmieszkować (podobnie jak chłopakom), ale za to włączyło mi się turbo. Zegarek pokazał 5:09 na 26 i 27 km, chłopacy żartowali, że żel mi wszedł. Sunęliśmy jak Pendolino zostawiając za sobą tłumy biegaczy.
Właśnie, żele. Postanowiłem walić je co ok. 40 minut, uśredniając wychodziło co 7 km. Jedno opakowanie jadłem przez 1-2 km. Nie było dramatu, jak nigdy zjadłem ich przez cały bieg 6. Do tego woda, co ok. 2,5 km kilka łyków z bidonu i oczywiście ze 2-3 kubeczki na punktach. Piłem tak dużo, że na 35 km musiałem uzupełnić bidon.
Wbiegliśmy do Nowej Huty, jakoś nie obejrzałem Placu Raegana. Został z lewej. Po zawrotce zaczęła się zabawa. Miałem wrażenie, że jest lekko pod górkę i pewność, że wiatr ciągle wieje w twarz. Po 33 km skończyła się zabawa a zaczął się bieg. Nogi czuły przebiegnięty dystans. Od 34 km zwolniłem w okolice 5:40/km. Bez dramatu. Wciągnąłem drugi żel magnez skurcz. Trasa wzdłuż Wisły irytująca. Co chwila jakieś lekkie górki, ciągle wiatr w twarz. I plażowicze wylegujący się na piaseczku. Biegłem swoje nie zastanawiając się wielce i nie walcząc o każdą sekundę. Szarpnąłem nieco na 39 km i z 5:40 zrobiło się 5:33, a po chwili stwierdziłem, że najważniejsze to cało dotrzeć na metę. Przecież i tak nie walczę o życiówkę. Drugą rzeczą, o której pomyślałem był pewien drobiazg. Dawno temu wyczytałem, że na maratonie najwięcej zgonów ma miejsce na ostatniej mili, gdy mężczyźni rzucają się i walczą o jak najlepszy wynik. Mimo tego, mimo, że biegłem po 5:40-45 nadal wyprzedzałem. Jak zerknąłem w domu na postępy aż się zdziwiłem.
zajmowane miejsca
km miejsce
5 2610
10 2583
15 2533
20 2397
21 2373
25 2210
30 1985
35 1835
40 1648
meta 1629
Tuż przed znacznikiem 41 km zobaczyłem człowieka z kamerką. Szedł zrezygnowany albo zmasakrowany. Wyprzedzając go rozpoznałem. To Andrzej. Zazwyczaj wesoły, filmujący, na Cracovii prowadził grupę na 3:45. Szedł bez balonów. Maraton z nim wygrał.
Wawel z prawej i podbieg. Przekładam nogę za nogą, ale nie walczę. Zrobię to na spokojnie. Na Grodzkiej, jakieś 50 metrów przed Rynkiem nagłe jeb! Skurcz w prawym dwugłowym uda! Biegnę jak pokraka, właściwie kuśtykam. Myślę sobie, że nie ma co, trzeba prostować nogę i jak najszybciej rozciągnąć mięsień. Jakoś poszło, na Rynku pojawiłem się biegnąc w miarę prosto.
Rynek. Patrzę na prawo i lewo. Szukam białej, dmuchanej bramy sponsora biegu. Szukam, bo przebiegłem ok. 42140 metrów tylko w jednym celu. Przebiegłem by zrobić to pierwszy raz. Wziąć dziecko na ręce i przekroczyć z nim linię mety. I to nie byle jakiej mety bo maratońskiej. Biegnę, szukam Madzi z prawej bo 2 km wcześniej nie doczytałem informacji, że są z lewej. Na szczęście usłyszałem jej krzyk. Podbiegłem, na spokojnie chwyciłem Rafała, przytuliłem go i zacząłem iść w stronę mety. I nagle usłyszałem wielki aplauz, większy niż był przed chwilą. To na nasz widok. No to zacząłem truchtać, chociaż przez kawałek. Widząc wyprzedzających nas biegaczy uciekłem na lewą stronę by było bezpieczniej i tak dotarliśmy do NAJPIĘKNIEJSZEGO MIEJSCA NA ŚWIECIE - mety maratonu.
Czas 3:51:57. Wolniej od optimum, ale i tak wywołał u mnie radość.
Bo wiecie co? Zacytuję biegowego przyjaciela, przyszywanego dziadka Rafiego.
MIAŁEM SZCZĘŚCIE
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
Dziś będzie w nieco cięższym klimacie. In memoriam. Weronika, moja córka. Rocznik 2008. Gdy miała 2 lata i 5 miesięcy wylądowała na Oddzia...
-
Rzec można, że w naszych duszach, czasem i ciałach, istnieją zadry, z którymi koniecznie chcemy się rozliczyć. Nieważne czy nastąpi to po ro...
-
16 Poznań Maraton. Minęły niemal 34 godziny od startu i 30,5 od zakończenia. I nadal mam pustkę w głowie. To pierwszy raz gdy nie wiem co n...
3 razy Śnieżka
Rzec można, że w naszych duszach, czasem i ciałach, istnieją zadry, z którymi koniecznie chcemy się rozliczyć. Nieważne czy nastąpi to po ro...