10 września 2018

Momiji

W Mierzęcinie byliśmy w ubiegłym roku, postanowiliśmy i w tym, jakby tego było mało postanowiliśmy pokusić Grzesia - entuzjastę Japonii. Dał się namówić na start, ale tym, co przekonało go do wyjazdu 180 km od domu był japoński ogród w pałacowym parku.

Dla niektórych "blisko domu to Gdynia", dla innych 180 km to już na tyle daleko, że warto przenocować bliżej. Co prawda istniała możliwość wykupienia pakietu wraz z noclegiem, ale był to dość drogi interes więc szukaliśmy, szukaliśmy i wybór padł na inną winnicę - Dębogóra, oddaloną o jakieś 14 km od Mierzęcina.

Wyruszyliśmy oczywiście z Rafim (a niech go wytrzęsie na trailowej trasie) i Anką. Dołączyć miał do nas Grzesiu. W drodze na nocleg zaliczyliśmy biuro zawodów, porozmawialiśmy chwilę z Justyną z ekipy City Trail (ekipa bieg) i niemal ze zmierzchem ruszyliśmy do Ostrowca. Nie powiem, było trochę stresów z noclegiem, bo co prawda rezerwowaliśmy  przez znany portal, ale czynnej strony www winnicy nie dało się uświadczyć w sieci. Na szczęście po drobnych poszukiwaniach i dzięki dużej tablicy dotarliśmy do zabudowań na końcu świata. Dosłownie. Polna droga, która ciągnęła się i ciągnęła ukazały się blade światła przy wjeździe. Na miejscu psy. Anka już od asfaltu wspominała film Gra Geralda, w którym małżeństwo wyjechało na romantyczny weekend w domku na odludziu i tam zmarłego mężczyznę podgryzał bezpański pies podczas gdy jego żona była przykuta do łóżka... Geraldowe żarty trzymały się nas w najlepsze. Gdy już się rozgościliśmy zadzwonił Grzesiu, że nie może trafić więc ruszyłem mu na przeciw. Gdy dotarłem do cywilizacji ten zdążył zapoznać innego biegacza. Taki z niego gaduła.


Wieczór minął nam na pogaduchach, żartach popijanych winem z tejże winnicy. Bardzo smacznym. Ok. 23 wylądowaliśmy w pokojach i już po chwili budzik oznajmił, że pora szykować się do startu.

Zabudowania folwarczne w Mierzęcinie wywarły na Grzesiu niesamowite wrażenie. Nie czarujmy, dopiero tam można sobie wyobrazić jak funkcjonowały przpałacowe "zakłady", które zapewniały byt szlacheckim rodzinom.

Na starcie pojawili się też nasi znajomi, których zainteresowały wspominki z ubiegłego roku. My w nastrojach bojowych. Pobiec i ukończyć. Rok temu walczyłem o pudło w klasyfikacji wiekowej, w tym nie było na to szans.

Ruszyliśmy, szybko okazało się, że jestem w połowie stawki, mimo, że biegłem poniżej 5 min/km. Czyżby w tym roku było więcej mocnych biegaczy? Zwolniłem do 5:10, patrzyłem na podpowiedzi zegarka by nie pomylić trasy, jak miało to rok wcześniej. I próbowałem delektować się widokami.

Biegłem, biegłem, piach, górki, dołki. Rok temu trasa zdawała się być łatwiejsza. Po 4 km psioczyłem na braki kondycyjne, które mam. Jest dramat. Ze dwa tygodnie temu żartowałem, że 12 km to teraz długie wybieganie i faktycznie duuużo w tym prawdy. Im dalej tym wolniej. Po 5 km przede mną nikogo, za mną też. Klepałem tyły, że hoho. Na punkcie odżywczym przystanąłem, wypiłem izo i wodę i ruszyłem dalej. Pod stopami było wszystko. Piach, błoto, ziemia zryta przez dziki, bruk, drewno na kładce... Full wypas.
fot. Mierzęcin Trail

Kilometry mijały, a ja jakoś nie miałem z nich frajdy. Ba! Miałem nieodparte wrażenie, że rok temu trasa była o wiele łatwiejsza! Widać startowa adrenalina robi swoje. Gdzieś po 6 km zamieniłem parę zdań z zabezpieczającą trasę Olą, na 2 czy 3 km przed metą przystanąłem na krótką pogaduchę z Justyną (wreszcie mnie pogoniła, bo to przecież zawody). Na koniec dotarłem do parku, by tym razem obiec pałac i zawitać do japońskiego ogrodu. Znalazłem  miejsce, w którym rok temu źle pobiegłem. Tym razem było przedzielone taśmą.
fot. Justyna Grzywaczewska

W Mierzęcinie podoba mi się naturalne przejście parku w las. Niemal nie daje się go zauważyć. Sam park (jak i reszta trasy) jest urozmaicony, sporo podbiegów, zbiegów. Jest co robić. Na metę wbiegłem ot tak. Bez szału, radości. Raczej zadowolony, że to już koniec męczarni.

Poszedłem do samochodu po parę gratów i trafiłem na Madzię, Rafiego, Ankę, Ewę i Adama, którzy dobiegali do pałacu. Był czas by zrobić im parę zdjęć i czekać na ich finisz.


A po nim oczekiwania na biegnących w półmaratonie Olę i Grzesia. Dotarli. Ola w debiucie połówkowym była pierwsza w kategorii wiekowej, Grzesia najpierw złapałem tuż przed pałacem, później na ostatniej górce, a przed samą metą dopadła go Madzia dając mu na ręce przyszywanego wnuka. I tak Rafi drugi raz przekroczył linię mety. Po biegu Grześ psioczył na trasę, która okazała się bardzo wymagająca.



Po zjedzeniu makaronu i kiełbas szybka akcja z biegiem dziecięcym, w którym Rafi samodzielnie przekroczył linie mety (zatrzymując się co chwilę i patrząc na co krzyczą kibice).


Już po chwili ruszyliśmy do pałacu po wino, a następnie do ogrodu japońskiego.



Grześ szedł, obserwował, kontemplował i niemal jak dziecko cieszył się gdy zobaczył Momiji - klon palmowy. Jeszcze zielony, ale pięknie czerwony późną jesienią. Chodził Grześ od jednego do drugiego delektując się w najlepsze, oburzony zdjął z jednego taśmę, którą znakowano trasę i planował przyjazd do Mierzęcina na przełomie października i listopada. A my wredni żartowaliśmy, że trzeba załatwić w pałacu kamerę z podglądem na klony, bo inaczej Grześ co chwila będzie dzwonił i pytał czy już są czerwone.

2 komentarze:

  1. mogłeś napisać, że znalazłem pod momiji kartonik z butelka świetnego wina, jest na ostanim zdjęciu ;)

    OdpowiedzUsuń

3 razy Śnieżka

Rzec można, że w naszych duszach, czasem i ciałach, istnieją zadry, z którymi koniecznie chcemy się rozliczyć. Nieważne czy nastąpi to po ro...