Później połówki, lato, gorąco, przemęczenie łydki i szlag trafił jesienną walkę.
45 minut powinno paść w marcu 2015 roku na Maniackiej Dziesiątce. Taki był plan. Niestety luty nie był zbyt biegowy i mimo idealnej pogody wyszło 45:46. Zatem znów kicha.
Biegowo marzec też był do dupy. W zasadzie nie tylko biegowo...
Luty 89 km, marzec 106 km, kwiecień (do 25 włącznie) 82 km. A miało być ze 420 km więcej. Mój zimowy plan startowy zakładał pojawienie się we Wrześni i start w Małym Kosynierze na dystansie ok. 5,1 km i może walkę o pudło, ale im bliżej tym niewiara była większa.
Zrezygnowałem z niego w ostatniej chwili, na 5 dni przed terminem. W zamian wybrałem V Bieg braci Mikrut w Koronowie. Po pierwsze bliżej (o 100 km), po drugie startował Grzesiek Perlik i miałem z nim do pogadania po jego rekordowym maratonie w Krakowie (tu możecie o nim poczytać). Pomyślałem, że przebiegnę się z Grześkiem. Na spokojnie spróbujemy zejść poniżej 50 minut.
A tu pojawiła się pokusa. Oczywiście wszystkiemu winna kobieta. Karolina, której pomogłem z zajęciu drugiego miejsca w Więborku (link tutaj) rzuciła hasło łamania 45 minut. I ta myśl tak zaczęła wiercić mi w głowie, że postanowiłem zaryzykować. Bez wybieganych kilometrów, bez treningu pod superkompensację. Jedyne mocne co zrobiłem to wtorkowe podbiegi 10x100/100. Czwartek przerzuciłem na piątek i było to raptem 5 km w tym przebieżki 5x100/100. Treningowo bryndza.
Ale cóż. "Mam tę moc" Powiedziałem krótko. Weronisiu, mam nadzieję, że pomożesz tatusiowi.
Do Koronowa ruszyliśmy we czworo. Madzia, jej kuzynka Ania z synem Olafem. Biegłem tylko ja, reszta towarzystwa zajęła się odpoczynkiem i robieniem zdjęć na trasie. Ledwo przyjechaliśmy a tu już znajomi. Jola z Damianem. Gadu, gadu przez minutę, odwracam głowę i widzę pięć samochodów dalej Izę, Kasię i Krzyśka. No to będzie się działo... Iza znów mi ucieknie i skicham się, a jej nie dogonię. Bestia jest szybka. Ma warunki. Szczupła, wysoka. Tylko raz byłem przed nią.
Iza jak Iza. Milion tłumaczeń. Wczoraj fitness, zmęczona, więc powiedziałem jej, że będzie jak zwykle. Że od ósmego km będzie umierać a i tak wystrzeli 43 minuty z kawałkiem.
Odebrałem pakiet łapiąc się na koszulkę w rozmiarze XL. Na szczęście bawełna. Technicznych mam dość, na co dzień nie założę, a w bawełnianej można się lansować ;)
Grześ. Pojawił się, zamieniliśmy kilka zdań. On poszedł po pakiet, ja na rozgrzewkę. Czy ja dam radę? Chmury i lekki chłód, którym przywitało nas Koronowo poszły precz i z błękitnego nieba zaczęło walić słońce... Na szczęście od wczoraj ostro się nawadniałem.
Rozgrzewka, przebieżki, parę zdjęć zrobionych przez Madzię
fot. FLASHBYDGOSZCZ |
i poszedłem na start. Ustawiliśmy się z Karoliną. Oznajmiłem jej, że zaczynamy tempem 4:26/km. Zdziwiła się. Ponoć za szybko, ale wiem, 4:30 to za wolno, bo do 10 km trzeba doliczyć jakieś 150-200 m.
3,2,1 bum. Tłok na starcie, od początku czujnie. Kontrola na zegarku, po 200 metrach druga. Szybko. Tempo odcinka 4:17, lekko zwalniam, ale mknę. Przede mną widzę Izę z Kasią, oglądam się, Karolina 5 m z tyłu, krzyczy, że mnie goni.
4:17... za szybko... zwolnij... Iza zostaje za mną. Niemożliwe. Zwalniam. Pierwszy km w 4:26. Ideał. Lekki zbieg, pod wiaduktem kolejowym, podbieg. Wiem, że z lewej strony jest droga prowadząca na kirkut. Jedyny cmentarz żydowski w okolicy. Podbieg się skończył, nie straciłem za dużo, tempo odcinka spadło do 4:40
Od rana doskonale wiedziałem, że ten bieg będzie bolał niemal od początku. Tuż po przyjeździe na pytanie Izy na ile biegnę powiedziałem 44:40. Dziś na maksa, w trupa. Madzia zaprotestowała, że martwego mnie nie będzie wiozła do domu.
Dyszę. Wdech na dwa kroki, wydech na jeden. Wdech na dwa kroki, wydech, wde-ech, wydech...
Słońce praży. W ustach sucho. Pociesza mnie myśl, że woda będzie na 3 i 7 km. Długa prosta. O, gdyby tak w lewo trafiłbym do Pieczysk, nad Zalew Koronowski. Ileż to weekendów spędziliśmy tam na żaglówce koleżanki. Ale dziś w prawo, w nieznane rejony Koronowa. Kolejna prosta. Wiatr w pysk. Może niezbyt silny, ale zawsze. Wskakuję za jednego zawodnika. Po 100 m stwierdzam, że biegnie zbyt wolno. Wyprzedzam. Wskakuję za drugiego. Cały czas kontroluję tempo. 4:29-4:25. Jest dobrze. Weronisiu pomóż.
Wreszcie wodopój.
Dwa kubki. Cztery łyki, reszta na głowę i plecy.
Dalej pod wiatr. Trasa skręca w prawo. Wreszcie drzewa i 200 m w cieniu. Nogi w niezłej formie. Na łydkach kompresja od Kalejni (raptem 39 zł, na Royal Bay, CEP czy Compressport szkoda mi kasy). Działa. Tylko przez chwilę odezwał się mięsień piszczelowy.
Cisnę. Sapię. Wde-ech, wydech. Wde-ech, wydech. Lekki zbieg, ktoś mnie wyprzedza i mknie. Przypominam sobie, że na zbiegu powinienem lekko przyspieszyć. Próbuję. Jakoś idzie, szału nie ma.
Gdzieś dalej stoi ktoś z wodą w butelkach 0,5 l. Chwała za to. Nie wiem czy to organizator, czy ktoś sam z siebie. Chwytam, biorę dwa łyki, reszta na głowę i całą koszulkę. Wreszcie mam porządne chłodzenie.
Na pewnym fragmencie trasa ma dwie pętle. Znów długa prosta, skręt w prawo, punkt z wodą - ten sam co na 3 km. Teraz już na 7. Dwa kubki. Dwa łyki reszta na głowę. Chcę wziąć trzeci kubek i się oblać, na szczęście zdążyłem zauważyć, że to izotonik.
Całą prostą walczę z wiatrem. Nie ma się za kim schować. Odległości między zawodnikami są zbyt duże.
Koniec prostej, zakręt w prawo. Wyprzedzam dwóch chłopaków koszulkach z napisem Maczek. Hmmm. Szkoła im. gen. Maczka? Nie wiem, nie wczytuję się. Znów chwila cienia, a gdy kończą się drzewa wiatr wieje z bajdewindu. Znaczy lekko z boku, ale w pysk. Biegnę prawą stroną, bo później trasa skręcała w prawo. Z lewej ktoś mnie wyprzedza. Przyciskam, wskakuję mu za plecy. Na 200 czy 300 m. Tempo rośnie do 4:19. Za szybko dla mnie. Odpuszczam, wracam na prawą stronę. 4:25. O kurcze, teraz w lewo a nie w prawo. Kończy się siódmy kilometr. Na zegarku wreszcie 8 i zmieniające się cyfry po przecinku. Przyspieszyć. Przyspieszyć. Weronisiu pomóż. To już tylko dwa kilometry do mety. Nie patrzę na czas. Zerkam dopiero gdzieś ok. 8,5 km. 37 z kawałkiem. Bliżej 38. Próbuję policzyć. Chyba są szanse. Ale liczenie nie wychodzi więc odpuszczam.
Od ilu kilometrów biegnę z grymasem bólu na twarzy? Nie wiem. Pewnie od pięciu. Coraz częściej zamykam oczy i tłukę po 10-20 kroków bez patrzenia. Wdech, wydech, wdech, wydech. Już co krok. Ósmy kilometr najwolniejszy. 4:31. Niedobrze.
fot. Ewa N(owacka?) |
Cisnę. Mijam szkołę. Kojarzę ją z jakiegoś wyjazdu do Koronowa przed 12 laty. Remontowane fragmenty ulicy. Cisnę. Staram się przyspieszyć. Już nie ma zmiłuj. Dziewiąty kilometr 4:22. Im bliżej dziesiątego tym gorzej. Patrzę. 43:50. Są szanse? Kończy się dziesiąty kilometr. W jakim czasie? Nie wiem. Wiem, że gdy zegarek zadzwonił i zawibrował do mety pozostawało jakieś 200 m. Ostatnia prosta. 44:14. Dam radę? To jakieś 200 metrów. Może więcej?
Cisnę, cisnę coraz mocniej. Ludzie krzyczą, dopingują. Oj jak boli. Oj jak niewiele widzę. Ja, asfalt, meta gdzieś przede mną. Nie sądziłem, że po tak mocnych 10 km zdołam tak przyspieszyć. Ostatnie 5 metrów. Z głośników słyszę "Zawodnik z numerem 46. Tomasz Pasieka z Drzewianowa" Patrzę na zegarek. Będzie mniej niż 45 minut. Ręce w górę. Meta. Zatrzymuję stoper. Ktoś na szyję wkłada mi medal, ktoś daje butelkę z wodą. Idę z 5 metrów. Klękam. Pochylam się opierając głowę o asfalt. Butelka gdzieś się potoczyła. Łapię oddech.
Jest.
Tak córciu! Mam tę moc! Tej piosenki słuchałem przed startem. Jej posłucham za chwilę...
Wreszcie. Równo rok od pierwszej próby. Do trzech razy sztuka.
44:49
Spotykam Marka. Zegar pokazał mu 44:02. Owe 02 go lekko wkurzyło. W wynikach widziałem później, że złamał 44 minuty.
Napiłem się i ruszyłem na przeciw tym, którzy jeszcze biegli. Krzysiek na ostatniej prostej. Szukam Madzi. Miała być z aparatem, ale przy mecie jej nie zauważyłem. Dochodzę do końca ostatniej prostej i za zakrętem widzę Grzesia. Dołączam do niego na ostatnich metrach. Biegniemy razem. Grześ miał szczęście. Wyrwał się kiedyś i biega. I do tego jest niezwykle sympatycznym i wrażliwym człowiekiem. Jestem dumny, że mogę pobiec z nim ostatnie 200 metrów. Trochę go poganiam.
Za metą kilka zdań. Odnajduję Madzię. Okazało się, że chciała robić zdjęcia na trasie. Miały być dwie pętle. Niestety nieznajomość trasy... Wolontariusze nie dali rady pomóc, policja też nie i się dziewczyny z małym chłopakiem zgubiły i rozminęły ze mną. Ale Grzesia upolowały.
Trochę pogaduch po wszystkim. A niemal na koniec to, co przekonało mnie do startu w Koronowie. Format 10x15. Przy górnej krawędzi dwa otwory po agrafkach. Okazało się, że teraz już w ramce. W prawym rogu odręczny napis
Cracovia Marathon
19.04.2015
3:57:43
A z lewej strony czerwonym kolorem: Mieliśmy szczęście.
Niesamowity dzień. A do tego, stojąc w kolejce po zupę pojawił się temat medalu i stojący za nami Marek Jendryka zapytał Olafa czy chce medal. Nie czekając długo na odpowiedź sięgnął do plecaka, wyjął swój dopiero co wybiegany i założył mu na szyję. Stwierdził, że w przyszłości ma biegać tak szybko jak on.
Zapytałem jak szybko biega. Ok. 36 minut. Stwierdziłem, że muszę jeszcze poczekać i przejść w wyższą kategorię wiekową to może tak szybko dam radę. Ów człowiek był pewnie z końcówki M40, może początku M50... Gdzież mi do niego z moim 44:49
Ale i tak jestem dumny.
A na koniec ruszyliśmy jeszcze w jedno cudowne miejsce. Do Klonowa. Spotkać się ze znajomą, która prowadzi gospodarstwo agroturystyczne. Niezwykłe miejsce, w którym zegarki przestają istnieć... Gdybyście szukali takiego miejsca, ze świetnymi terenami do pobiegania polecam. www.starka.za.pl
PS Iza podobno mnie goniła. Na tyle skutecznie, że zapamiętała napis na mojej koszulce. Do trzeciego miejsca open trochę jej zabrakło, ale w M30 stanęła na pudle.
A wracając zatrzymaliśmy się w Starym Jasieńcu by zobaczyć ruiny zamku krzyżackiego. Ktoś to kiedyś kupił i nie ma pomysłu. Powinien zabezpieczyć, kto wie czy nie odbudować (bo mignęła mi kiedyś taka opinia), ale póki co stoi i niszczeje dalej.
Życzę poprawy wyniku na VI Biegu Mikrutów. Do zobaczenia za rok! :)
OdpowiedzUsuńSłuszna koncepcja! Do zobaczenia!
Usuń