06 lipca 2016

Zmieścić się w limicie

Sobotni Maraton Karkonoski przeczołgał mnie na ostatnich 6 km. Śmieszne. 40 km pokonałem bez trudu, a ostatnie 6 było mordęgą nie z tej ziemi. Co gorsza mordęga pojawiła się znikąd, przyszła nagle, niespodziewanie i dobiła fizycznie oraz psychicznie.

1.Strach o dzień kolejny.

W niedzielę planowałem pobiec półmaraton., którego trasę zmieniono w niemalże ostatniej chwili. Nowa była nieco dłuższa i dokładała o ok. 180 m przewyższeń więcej. Limit pozostał bez zmian i wynosił 4,5 godziny.

Dopisując się na półmaraton powiedziałem Madzi, że będzie musiała mnie poganiać i tuż po maratonie byłem przekonany, że tak właśnie będzie. Na wszelki wypadek, pierwszy raz, bo nigdy mi się nie zdarzyło, skorzystałem z masażu. Cel był jeden - zrobienie czegoś z moimi udami. Czy pomoże? Nie byłem zbytnim optymistą.

2.
Noc.


Ciężka. Ból rąk, nóg, pleców, do tego ogólne zmęczenie. Serce waliło jak głupie, kilkanaście razy budziłem się, a wzięty nurofen niewiele pomógł. Jakoś przespałem, ale o wypoczęciu nie było raczej mowy.

3.
Poranek.


Gdy zabrzmiał budzik zastanawiałem się czy jest sens wychodzić z łóżka, na szczęście momentalnie stwierdziłem, że głupio by było nie spróbować.

4.
Plecak.


Był cięższy niż w sobotę. 1,5 litra wody, 4 żele, dwie drożdżówki z makiem, magnezy, dwie kurtki, dwie bluzy. Madzia brała pas z dwoma małymi bidonami - w jednym cola, w drugim woda, do tego żel i magnez.

5.
Plan.


Jeden. Zmieścić się w limicie, by to zrobić średnie tempo powinno być nie wolniejsze niż 12:12 min/km. Co na to moje nogi? Pod górę tak się nie obawiałem, ale w dół? Do tego jak będzie wyglądać trasa na górze w stronę Szrenicy? Jaka będzie nawierzchnia?
6.
Start.


Najpierw trochę biegu, szybko zarządziłem przejście w marsz. Wspinamy się Puchatkiem, później szlakiem. Madzia zna trasę, bo wczoraj wybrała się na spacer kawałek powyżej schroniska pod Łabskim. Idziemy. Gdy jest bardziej stromo jestem szybszy, na nieco wypłaszczonych odcinkach Madzia przyspiesza. Pierwszy km w 9:28, drugi w 9:47, trzeci i czwarty poniżej minimalnego tempa średniego. Jest dobrze.

7.
Pod górę jak żółw ociężale.


Za punktem żywieniowym zaczęły się góry, tempo spadło do 17 min/km. Madzia zmartwiona, że tak wolno. Idziemy i tłumaczę, że to nic dziwnego, że to początek biegu i odrobimy to na górze. Jakoś nie chce mnie słuchać.

fot. Łukasz Zimniak
fot. Łukasz Zimniak
fot. Łukasz Zimniak
8.
W ogóle mnie nie słucha.


- Pij.
- Za chwilę.
- Pij.
- Nie chce mi się.
- Pij, zobacz, ja pociągam wodę co kilkaset metrów...

Nie! Nawet jeśli kiedyś zawita jej w głowie pomysł na pobiegnięcie Rzeźnika niech robi to beze mnie! To nie na moje nerwy! Nie pije, nie je. Nic tylko czekać aż padnie.

8.
Danza del altiplano.
(Leo Brouwer - taniec na płaskowyżu)

Wreszcie na górze. Kilkanaście kroków marszu, zaczynamy biec. Za i przed nami kilka osób, które biegły również wczoraj. Taniec na płaskowyżu... z początku wolny, przeciągnięty, po chwili staje się rytmiczny, zdecydowany, szybki. Kilometry 7-9 w czasach 7:36; 6:11; 6:04. Jak w utworze Leo Brouwera. Piękny płaskowyż, szeroka, szutrowa droga. Po wczorajszych przeżyciach to biegowa autostrada. Suniemy w najlepsze, jest lekko z górki więc tempo niezłe. Owe 6:11 to doskonałe tempo jak na Madzię.

Zastanawiam się kiedy będziemy mijać czołówkę biegu. Są! Jeden, drugi, trzeci. Czy Piotr Książkiewicz biegnie czy odpuścił? Gdy spotkałem go wczoraj w sklepie strasznie narzekał na zmaltretowane stopy. Nie widać go, pewnie odpuścił. Dopinguję mijanych zawodników, czytam imiona z numerów startowych i pokrzykuję "brawo", albo "dobrze" dodając do tego imię. Madzia wypatrzyła Justynę Grzywaczewską, była trzecią albo czwartą kobietą. Super!

10.
Pociąg zwalnia.


Robi się nieco pod górę więc zwalniamy. W tę stronę płaskowyżu zwolnienie oznacza okolice 8 min/km. 10 km za nami, zawodnik, którego mijamy krzyczy do nas, że za kilometr punkt odżywczy i zawrotka. Super!

11.
Zbieg na Halę Szrenicką.


Zbieg brukowany, stromy. Dla mnie katorga podwójna, raz, że znowu obrywają czworogłowe, dwa, że na nierównych miejscami kamieniach także podudzia i stopy. 7:01, nawrót, pit stop, a na nim dwa kawałki banana i woda.

12.
Znów pod górę. 


Z lewej Szrenica, pierwsza góra. Gdzieś poniżej punktu żywieniowego, jeszcze w partii lasu, pamiętne dwa lata temu uciekaliśmy przed burzą. Celem było schronisko na Hali. Pamiętam "Tatusiu boję się", by temu zaradzić wziąłem Wierkę na plecy i gnałem co sił w górę. Dziś Szrenica z lewej strony. Gdyby nie myśl o limicie czasu skręcilibyśmy na nią by stanąć tam na chwilę. Niestety, odpuszczamy. Robimy sobie tylko selfie u podnóża podejścia. 14:25, średnie tempo ok. 10:10 min/km. Madzia zabiera mały kamyk, uśmiechamy się do siebie bo wiemy po co.

13.
Trochę w dół i lekka wspinaczka. 


Biegniemy, idziemy, tak na zmianę. Parę razy szliśmy z zawodnikiem, który wczoraj zmieścił się w limicie maratonu, dziś również walczy o limit. Jak się da biegniemy, jak jest pod górkę idziemy. Madzia przeprasza, że nie biegnie więc kilkakrotnie tłumaczę jej, że to nie ma sensu bo stracimy zbyt dużo sił i to co zyskamy na dystansie stracimy na płaskim. Czasy 13-15 km, mimo marszu, to 9:05; 10:04; 9:21. 14 i 15 kilometr ze wspomnianym kompanem. Chyba dobiegł do nas i stwierdził, że nawet jak idziemy ciężko nas dogonić.

14.
"To moja droga z piekła do piekła, w dół na złamanie karku gnam."
(Jacek Kaczmarski, Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego)

Dotarliśmy do zejścia z Łabskiego Szczytu. Fragment, którego bardzo się obawiałem i dlatego na półmaraton zabrałem kijki. Przez 15 km były przytroczone do plecaka, teraz nastała pora by ich użyć. Mają mi ulżyć w schodzeniu.

Madzia idzie przodem, za nią ja, za mną kompan. Wyciągam rękę do tyłu by zluzować mocowanie kijków, szarpię się, nie mogę chwycić. Podnoszę głowę by poprosić Madzię o odpięcie. Patrzę, a ona jest 10 m przede mną. Odpuszczam zatem i szarpię się ponownie. Udało się. Jeden kijek, drugi, reguluję długość na 130 cm, myślę, że w dół będzie ok. Nie jest, są za długie więc skracam. W tym czasie Madzia dołożyła kolejne 30 metrów.

Zaczynam walkę z kamieniami i ze stopniami, które pojawiają się coraz częściej. Gonię co sił. Dystans bez zmian. Kilka razy jeden z kijków klinuje się między kamieniami, ze trzy razy muszę się po niego cofnąć bo go puściłem. Robi się 100 m straty. To moja droga z piekła do piekła. I każda część uda też piekła. Oj jak piekła, ale podpieram się na kijach i jakoś idzie. 10:37, o dobre 5 minut szybciej niż w sobotę. Zaczynam odrabiać straty.

Robią zdjęcia, a moją twarz wykrzywia grymas bólu. 30 metrów. Jeszcze chwilę i ją dopadnę! 20 metrów, rękojeść zostaje w dłoni, kijek między kamieniami. Zawodnik, którego wyprzedziłem schyla się i mi go podaje. Znów muszę odrobić kilka metrów. Dopadam Madzię tuż przed schroniskiem kląć w najlepsze. W sumie bardziej dla żartu  niż ze złości. Jak ona mnie przegoniła!
fot. maratonypolskie.pl

fot. maratonypolskie.pl

fot. maratonypolskie.pl

fot. maratonypolskie.pl

15.
"Do piekła, do piekła, do piekła, nie mam czasu na przejażdżkę wiedźmo wściekła!"
(tenże Kaczmarski i Epitafium)

Punkt żywieniowy, wolontariusze proponują: "woda? izotonik?" Odpowiadam krótko. "Nie wiem co chcę. Chyba nic" ruszam w dół i wcale mi się to nie uśmiecha, to tam nadal stromo, tyle, że bez kamieni. Zbiegi to dla mnie piekło, z drugiej strony biegnąc chyba boli nieco mniej.

16.
Dołącza Sławek.


Biegniemy we troje, obok siebie. Tempo rośnie z okolic 8 do 7 min/km, gdy robi się dla mnie zbyt stromo zarządzam marsz, po chwili znów biegniemy. Ok. 300 m przed skrętem na Puchatka Sławek mówi byśmy maszerowali więc proponuję by przebiec ten kawałek i pójść na stoku. Tak też robimy. Idziemy największą stromizną. Patrzę na zegarek, czas jest świetny, jakby mocno przycisnąć może złamalibyśmy 3:30, ale byłoby to karkołomne zadanie. Zaczynamy biec, jest nieźle bo 21 km w 7:03. Biegniemy obok siebie, skracamy trasę jak się da. Mam wrażenie, że jesteśmy rozpędzoną lokomotywą. Lubię takie biegi ramię w ramię. Doskonale wiem, że za chwilę w poprzek przejdzie pas kamieni, a po kilkudziesięciu metrach zobaczymy baner z napisem 500 metrów.

17.
Zbawienie.


Wczoraj była agonia, brak sił, chęci, smutek. Dziś przeciwnie, gęba śmieje mi się w najlepsze. Mijamy kibiców, klaszczą, krzyczą, a ja triumfalnie podnoszę do góry kijki. Jest super! Przebiegliśmy półmaraton może nie w świetnym czasie, ale w świetnym stylu. Na tych 500 metrach nic nas nie zatrzyma.

Jeszcze 200 metrów, Sławek przyspiesza, ostatnia setka, zakręt w lewo i pod górę. Przekładam kije w lewą rękę, prawą daję Madzi i wbiegamy na metę. Klepię ją po głowie. Jest! 3:31:14 netto!
18.
Nie umawiaj się z Magdą na limit.


To czwarty start, w którym Madzia chce się zmieścić w limicie czasu. O limit otarła się tylko raz w Poznaniu (16 sekund poniżej), później była Warszawa (dobre 15 minut) i Kraków (44 minuty). Tym razem 59 minut. Nasz kompan Marcin, który z trudem dogonił nas przy Łabskim Szczycie stwierdził wówczas (nieco zestresowany), że skoro chcemy w limicie to musi się nas trzymać. Uświadomiłem go wówczas, że mieliśmy ok. 44 minut rezerwy... Tak też dobiegł na metę. Nie wiem czy się tego spodziewał.

Po biegu zupa pomidorowa, masaż. Dekoracje opuściłem, z namiotu wynurzyłem się gdy wręczano statuetki tym, którzy ukończyli dwa dystanse. Wiecie co? Cholernie miło usłyszeć jak wyczytują moje nazwisko. I to nic, że nie była to nagroda za miejsce a za dwa starty. Statuetka zacna.



Po wszystkim wyskoczyliśmy na dodatkowe jedzenie w pobliskiej knajpie i tyle. Impreza nad wyraz udana, Madzia mocno mnie zaskoczyła. Na mocnych podejściach odstawała więc puszczałem ją przodem, na tych bardziej płaskich musiałem się nieźle namęczyć by dotrzymać jej kroku marszowego. A przegonienie mnie z góry to był skandal! Dobrze, że tak zrobiła, bo inaczej bez sensu cackałbym się na każdym kamieniu.


Półmaraton Karkonoski to przeciwieństwo maratonu. Jak dla mnie jest o wiele łatwiejszy i szybszy. Przede wszystkim trasa jest szersza i nie ma tylu paskudnych kamieni. Polecam go (choć nie wiem czy w przyszłym roku nie rzucę się tylko na maraton, z którym mam rachunki do wyrównania).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

3 razy Śnieżka

Rzec można, że w naszych duszach, czasem i ciałach, istnieją zadry, z którymi koniecznie chcemy się rozliczyć. Nieważne czy nastąpi to po ro...