15 lipca 2016

Półmaratoński TriCity Trail

Wejherowo, tydzień po szaleństwach w Karkonoszach. Pomysł pojawił się jeszcze w czerwcu, zacząłem od pytania czy da radę przenocować na sali dwoje niebiegaczy. Miało dać, więc nas zapisałem.

W Wejherowie trochę błądziliśmy bo podany adres wg map googla był w innym miejscu. W końcu jednak trafiliśmy. Pakiety odebraliśmy sprawnie i poszliśmy na jedzenie. Tym razem google pomógł i trafiliśmy do jadłodajni, która serwowała m.in. makaron. Madzia zjadła z sosem bolońskim, ja wziąłem dwie porcje ze szpinakiem. Po jedzeniu szybkie poszukiwania bankomatu i spotkanie z Justyną i Kasią, które też wybrały się na półmaraton.

Wieczorem zlądowaliśmy na sali gimnastycznej, przy okazji rozmawiając chwilę z ekipą z City Trail. Posłuchałem jeszcze odprawy ultrasów bardziej po to by zaklepać jeden z kilku materacy niż po to by dowiedzieć się szczegółów. Po odprawie Justyna z ekipy organizatora zapytała mnie czy biegnę ultra, gdy dowiedziała się, że nie stwierdziła, że już się przeraziła, że w tydzień po karkonoskim rzucam się na 80 km.

Nocleg na sali to dla nas nowość. Sporo ludzi, w tym ultrasi, którzy wstawać powinni w okolicach 3 w nocy. Byłem bardzo ciekaw jak prześpimy i jak niewyspani rano będziemy.

Obudziłem się gdy ultrasi wychodzili, ale też szybko zasnąłem i rano byłem całkiem nieźle wyspany. Śniadanie na materacu, szybkie ogarnięcie bajzlu i spakowaliśmy się do samochodu. Planowaliśmy wracać zaraz po zakończeniu zawodów więc nie było sensu iść na linię startu.

Z naszej czwórki wystartowało troje, w juniorskiej kategorii D3 pobiegła Kinga. Ja znów zaplanowałem bieg bez rozgrzewki. Madzię kusiło by dołączyć do Justyny i mnie o ile pobiegniemy w okolicach 6:00/km i tak też było na pierwszych trzech kilometrach.

Początek trasy to asfalt, później wbieg w park. Trochę pod górę, trochę płaskiego. Miejscami miękko, miejscami trakt ubity. Podbiegi? Bez szału. Po czterech kilometrach Justyna przyspieszyła, Madzia została za nami. Od 5 km zaczęło się robić pod górę, ale jak dla mnie do pobiegnięcia. Były kawałki, że przechodziliśmy do marszu, ale rzadko. Po ósmym kilometrze dreptaliśmy coraz częściej, był fajny pofałdowany kawałek z krótkimi, ale dość stromymi podbiegami i takimi zbiegami. Na zbiegach próbowałem pochylić się do przodu i zobaczyć jak mi pójdzie z takim ustawieniem ciała. Muszę przyznać, że daje to niezłe przyspieszenie.
fot. beintime.info

O okolicy 11 km usłyszałem za sobą "jest pięknie, zrób zdjęcie" no to wyjąłem telefon, zrobiłem foto, stwierdziłem, że skoro ma siły oglądać okolice to się opieprza a nie biegnie.

W okolicy 12,5 km był punkt odżywczy, gdy skręciliśmy w jego stronę wypatrzyłem Kasię. Powiedziałem Justynie, że ma chwycić banany i od razu biec dalej, a ja doleję jej wodę do butelki. Zupełnie przypadkiem trafiła się nam okazja na wyprzedzenie Kasi. Gdy ja kończyłem uzupełnianie wodę Justyna miała ok. 50 m przewagi nad Kasią. Wciągnąłem 2 kawałki banana i ruszyłem za nimi. Kasia zmniejszała dystans, dobiegając do dziewczyn miała 2 metry straty. Wbiegłem między nie, pchnąłem Justynę i kazałem jej przyspieszyć.

Zaczęła się ucieczka. 100, 200, 300 metrów. Trasa z góry. Kilometr, drugi... Wypracowaliśmy ok. 80 metrów przewagi. Dużo i mało jednocześnie. Justyna walczyła w najlepsze, Kasia próbowała ją gonić. Przydałby się solidny podbieg a tu z góry i z góry. Po trzech kilometrach ucieczki zakręt w prawo i wreszcie podbieg. Przed nami z 10 osób. Przeszliśmy do marszu i napieramy, po 100 metrach usłyszeliśmy za sobą krzyk, że biegniemy złą trasą i trzeba zawrócić. Faktycznie, na skrzyżowaniu powinniśmy pobiec prosto a nie w prawo. Niestety dalej w dół. W ten oto sposób z 80 metrów przewagi nad Kasią zrobiło się 30 metrów straty. Dupa. Trasa ciągle biegła w dół, Justyna była  nieźle zgrzana.

Niewielki podbieg pojawił się dopiero po 18 km, ale było za późno. Poganiałem Justynę, ale był to moment, gdy zaczęła uskarżać się na mdłości. Dawała radę biec, ale tempo spadło, zwłaszcza od 19 km. Głowa chciała, nogi nie ciągnęły. Za cholerę, mimo, że co chwilę dostawała opierdol, że się ociąga. 19-21 km w okolicach 6:58 min/km, ostatnie 700 m urwane 30 sekund.

Gdy wbiegliśmy do parku ktoś robił zdjęcia, ruszyłem z górki mocnym krokiem, Justyna za mną. Później kładka, zakręt w prawo i meta przed nami. Pokrzykuję, pokrzykuję, wreszcie 100 m przed metą usłyszałem z boku jakieś brzydkie słowo i ruszyła bardzo mocno finiszując. Fajnie jest mieć kibiców na mecie :)
fot. Daria Galuszka
 My netto 2:23:21, Kasia 2:22:56. Trochę zabrakło, poza tym klasyfikacja prowadzona była wg czasu brutto, a to oznaczało niemal minutę różnicy.


Zdjąłem czip, zamieniłem parę zdań z Pawłem, wypiłem trochę wody i ruszyłem na przeciw Madzi. Cały czas zastanawiałem się czy tak jak my nie pomyliła trasy.

Biegnę, ale przychodzi mi to z trudem. Trasa wiedzie w górę, nogi jednak pamiętają Karkonosze. Są kawałki, że muszę maszerować. Mijanym zawodnikom mówię ile zostało im do mety. Miga mi znana z instagrama @biegająca_mama. Biegnę a Madzi jak nie było tak nie ma. Za mną niemal 2 kilometry i nic, wreszcie ją wypatruję. Biegnie z jakimś chłopakiem. Ta potrafi się ustawić. Okazuje się, że pomylili trasę, ale w innym miejscu niż ja - jeszcze przed punktem odżywczym. Madzia dowiedziała się o tym po ok. 1 km, Łukasz zawrócił po 1,5 km.

Na przemian biegliśmy i maszerowaliśmy, nie czuli ciśnienia i potrzeby gonienia czasu. Na metę wbiegłem z Madzią, krótko przed Ania próbowała wcisnąć nam Olafa, ale ten biegał gdzieś zakręcony w najlepsze i zanim załapał o co chodzi my byliśmy za metą.

Do domu wracaliśmy trasą krajoznawczą hacząc po drodze o urokliwą Kościerzynę i Chojnice.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

3 razy Śnieżka

Rzec można, że w naszych duszach, czasem i ciałach, istnieją zadry, z którymi koniecznie chcemy się rozliczyć. Nieważne czy nastąpi to po ro...