Listopad wraz z chłodem i kolejnymi warstwami ubrań przyniósł cel. Piękny, odważny, może nawet szalony. Niemalże słyszałem jak szeptał Kochanie, za pół roku będziesz pieścił życiówkę w maratonie. Staniesz na kresce silny, dasz z siebie wszystko i po nieco ponad 42 km będziesz z dumą patrzył na trzy jeden dziewięć i ileś sekund na końcu... Oj jak czule on do mnie szeptał... Jak ja go słuchałem...
Trening, trening, trening. Z wolna zwiększałem objętość, niemalże nie startowałem. Tylko Bieg Niepodległości, a później 21:16 w listopadowym City Trail. Jest od czego zacząć.
Grudzień na ostrym treningu. 225 km, raptem dwa starty, jeden bez spiny, drugi to sylwestrowa dycha w Brzozie. Bieg bardzo zachwalany, mnie jednak nie urzekł. W tym roku tam nie wrócę. 43:29, rapem 46 sekund od życiówki.
Przełom grudnia i stycznia: dylemat. 140 zł wpisowego za maraton w Dębnie. Paranoja! Mam gdzieś Koronę Maratonów! Nie za takie pieniądze! Opłaciłem maraton w Gdańsku.
Styczeń. Madzia drążyła, drążyła. Jednak będzie Dębno. Zapisała nas i to nic, że tydzień po Dębnie będzie Gdańsk... Trening idzie pełną parą. Jeden start w City Trail, na luzie, bo był częścią długiego wybiegania. W tym miesiącu jedna dwudziestka i jedna dwudziestka piątka. Trochę sali. Wysłałem zgłoszenie jako pacemakera w Dębnie, na koniec miesiąca odpowiedź - będę.
Luty. Raptem dwa starty. Jeden na luzie - Bieg Koliby Łomnickiej, oprócz tego City Trail w 23:43. Pękł balon, a może w głowie włączyła się lampka? Hmmm. Czy to było w lutym czy jednak w marcu? Niezależnie od terminu lampka wyświetlała napis 4:30 NABIEGASZ Z PALCEM W DUPIE. Efekt: 137 km w miesiącu. Tylko raz 28 km.
Marzec. 4:30 NABIEGASZ Z... Lampka pali coraz mocniej. Początek miesiąca wolna trzydziestka z Izą. Później połówka w Poznaniu z Hanią po 5:21/km. Znów 137 km, przecież ...NABIEGASZ Z PALCEM...
Kwiecień. Drugiego Dębno i debiut jako maratoński pacemaker. Był stres przed, jeszcze większy gdy dowiedziałem się, że drugi zając nie dotarł. Cała grupa na moich barkach. Co jeśli coś pójdzie nie tak? 4:30 Z PALCEM W... nie do końca, po 38 km było czuć trud trasy i skupiłem się na trzymaniu tempa. Tydzień później Gdańsk i miało być spokojnie z planem na 4 godziny. Do połowy nawet szło z opcją poniżej, im dalej tym gorzej. Zamknąłem się w bólu. Wyszło 4:12:37. Masakra. Na koniec miesiąca bieg urodzinowy w Bydgoszczy. Na luzie. Podsumowanie: 161 km. Tak, wiem, 4:30 NABIEGASZ...
Maj. Na początek Wings for life. 25 km, do planu trochę zabrakło, pod koniec Iza mi uciekła. Forma nie ta, rok temu tempem szybszym o 10 sekund/km przebiegłem maraton. Tydzień później jedna dwudziestka, w kolejnym pacemaker na 10 km w Bydgoszczy. Miało być 60 minut, było 59:56. W sumie 156 km
Czerwiec. Przede mną wizja 50 km na Supermaratonie Gór Stołowych. Dalej czerwona lampka w głowie. W połowie miesiąca biegnę wydłużony maraton na Olimpińskim Wielkim Biegu. Ponad 44 km. Treningowo bezsens, ale medal... Tylko dla niego (i małej, niespełnionej, fanki maratonu) nie skończyłem w połowie dystansu. Podsumowanie: 163 km.
Lipiec. Stołówki będą na zaliczenie w limicie. I były, z lekkim kryzysem między 28 a 36 km, później było już fajnie. Po drodze City Trail on Tour i niezłamane 24 minuty. Na koniec miesiąca jedna dwudziestka. Wreszcie przekroczyłem 200 km. O 16. Rok wcześniej rzadko zdarzało mi się schodzić poniżej 200 miesięcznie.
Sierpień. Dwie dwudziestki. Okazuje się, że treningi powyżej 10 km to już długie wybiegania. 173 km. A przecież we wrześniu Maraton Wrocławski...
Wrzesień. Na początek Mierzęcin Trail, nieco spontanicznie, trochę z nadziejami na odrobinę szczęścia. Wybrałem 12 km zamiast półmaratonu, efekt taki, że mimo zniżkowej formy 5. open, 1. w kategorii. Tydzień później Wrocław i nowe pojęcie: "Klątwa 28 km". Tak jak w Gdańsku właśnie w tym momencie wlazłem do toi toia. Głowa na tyle skutecznie gadała mi od kilku kilometrów, że nie ma sensu się męczyć, że wreszcie jej posłuchałem. W stosunku do Gdańska różnica była taka, że pierwszy raz (nie licząc Torunia z Madzią) maraton pokonywałem marszobiegiem. Wkurw na maksa i myśli, że nie zasługuję na Koronę Maratonów Polskich. Na mecie mi przeszło. Na koniec miesiąca piątka w Chodzieży i zgrzanie się by zejść poniżej 24 minut. Wracając do domu spontanicznie wskoczyliśmy na zawody do Mroczy. Efekt trzecie miejsce w kategorii. Podsumowanie: 101 km. Wyobrażacie to sobie?? RAPTEM 101 KM, W TYM MARATON!!
Październik. Jedno pobieganie w górach. Szkoda, że tylko jedno, ale gdyby nie uszy gęba śmiałaby mi się dookoła głowy. Później City Trail w Katowicach i o 10 sekund szybciej niż w Chodzieży, a w nogach miałem już 4 km rozgrzewki. I jakoś luźniej mi się to pobiegło. Tydzień później na spontanie City w Poznaniu. Podsumowanie:121 km.
Koniec sezonu. Wnioski? Wyniki takie jak trening. Żadne. Mógłbym rzec, że to zmarnowany sezon. Wmówiłem sobie (?), że to sezon resetu, luzu, gonić będę w kolejnym. I taki jest plan. Czy był bezsensowny? Nie. Dzięki niemu wiem, że myśląc o wynikach (takich na swoją miarę) trzeba biegać z głową. Żadnych bezsensownych biegań. W minionym sezonie niemal nie było interwałów, długich wybiegań kilkanaście, żadne z nich w tempie maratońskim. Biegów w tempie progowym zero, podbiegi tak sporadyczne, że w zasadzie wcale.
Mamy Koronę Maratonów Polskich. Czekamy na dyplomy i medale.
4:30 NABIEGASZ Z PALCEM W DUPIE. Czyżby? Wrocław pokazał, że to czysta mrzonka. Pobiegłem o 13 minut dłużej.
5 listopada zacząłem sezon 2017/18. Ma być ambitnie, choć życie pokaże jak zdołamy się z Madzią poukładać w przyszłym roku. Plan jest taki, że w drugiej połowie roku koła będą przed nami furczeć w najlepsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz