Na cykl czekam i nie czekam. No dobra czekam, ale z nutą smutku, bo postanowiłem, że tylko dwa razy pobiegnę ostro. Będą to pierwsze i ostatnie zawody. Dlaczego? Od listopada ruszam z przygotowaniami do maratonu i nie będę grzeszył odstępując od planu treningowego. Niby to raz w miesiącu, ale zawsze.
No, ale do rzeczy - opowieści o pierwszym biegu. Zapowiadał się tłok. Zafundowałem żonie i sobie numer imienny, do tego sąsiadka też takowy zakupiła. Trzecią osobą, którą pewnie namówiłem (a przynajmniej szepnąłem jej o tych świetnych zawodach) jest wspominana parokrotnie czarodziejka od wszystkiego co boli (celowo nie napiszę "ręce, które leczą" bo zdaje się, że to termin zarezerwowany) - p. Justyna - znaczy fizjoterapeutka, czwartą Jola - z której jest kawał dobrej poetki (gdyby ktoś chciał jej tomik niech da znać - powiem jak go zdobyć). Szepnąłem też Piotrowi - koledze z Nakła. Zapowiadał się tłok (tak przynajmniej sugerowała lista startowa opiewająca na jakieś 620 osób. Koniec końców do mety dotarło 586 zawodników, co jest oczywiście rekordem (w ub. roku w Bydgoszczy startowało plus minus 400 osób).
Skoro start miał być ostry to też plan musiał do tego równać. Postanowiłem powalczyć o poprawę ubiegłorocznej życiówki, która wynosiła 22:42. Planowałem przycisnąć i zrobić 21:59, ale czy to możliwe? Tydzień wcześniej zrobiłem wytrzymałość tempową 10x400m/400 m w tempie 4:20 min/km. Niewiadomą pozostawało czy zdołam to wytrzymać siłowo i czy starczy mi tchu.
Jak zwykle w Myślęcinku wylądowaliśmy sporo przed czasem. Jakoś nie mogę przywyknąć, że w niedzielę do Bydgoszczy jedzie się dużo szybciej. Na początek odbiór numeru startowego Weroniki. W ubiegłym roku startowała i tak jej się to spodobało, że w tym roku również chciała. Nie zniechęciły jej nawet ostatnie miejsca, które namiętnie zajmuje. Jeszcze przed wyjazdem opowiadała, że śniło jej się, iż przybiega jako pierwsza. Ech... Może kiedyś??
Im bliżej startu City Trail Junior tym więcej ludzi. Spotkaliśmy się z p. Justyną, jej mężem i córką, która również dała się namówić. Dziewczynki jak zwykle w swym szalonym świecie. Numery przypięte i wreszcie doczekały się rozpoczęcia procedury przedstartowej. Pod bramką tłok. Tez z serii "tłok jak smok". Tak na oko dzieciaków było ze dwa razy tyle co rok temu. Odprawa, spacer na linię startu i tam rozgrzewka. Jako, że dzieciaków dużo postanowiono puścić je w dwóch turach. Panie przodem. Zanim to nastąpiło padło sakramentalne pytanie i ma ulubiona odpowiedź:
Dla tego TAAAAAAAAAAAAAK warto tam być :)
Wreszcie "Gotów. Start!" I poszły konie po asfalcie. Weronika sama. Wszak to przynajmniej ósmy start w jej życiu, więc wie co i jak. Próbowałem robić zdjęcia, ale z aparatem typu małpka nie mogę znaleźć wspólnego języka.
Po drodze wyprzedziła płaczącą dziewczynkę poganianą przez matkę czy ojca (nie zwróciłem uwagi). Niestety. Chore ambicje rodziców wyłażą czasem na pierwszy plan. Dziecko ma być naj, naj, naj. Byle nie najgorsze i nie "najdrugsze" Wyścig szczurzątek...
Wreszcie meta. Nawet nie wiedziałem, że na mecie aparatem polował Grzegorz Perlik. Grzesiu! Jeszcze raz ślicznie dziękuję.
fot. Grzegorz Perlik |
Po biegu dziecięcym trochę czasu na plotki i pogaduchy, od Krzyśka dowiedziałem, się, że robi za słomianego wdowca, bo żona mu się wykruszyła (szkoda, bo miałem ochotę się z nią pościgać), a o przed 10.30 ruszyłem się przebrać i zabrać za rozgrzewkę. Muszę pamiętać, że 30 minut na obie czynności to ciut za mało. Następnym razem poświęcę na to przynajmniej 40 minut. Jeszcze Grześ mnie upolował, gdy biegłem z bluzą dla Weroniki i stwierdził, że wypatrzeć mnie w tłumie będzie ciężko.
fot. Grzegorz Perlik |
Prawdę mówiąc miałem problem jaki zestaw ubrań wybrać. Rano było nieprzyzwoicie zimno i dało się wytrzymać mając na sobie cienki sweter, dwa polary i kurtkę. Na bieg zrezygnowałem jednak z długich spodni, wrzuciłem na grzbiet długi podkoszulek termo, bluzę i klubową koszulkę z krótkim rękawem. Na tyłku krótkie spodenki. Pod koniec rozgrzewki wiedziałem, że trzeba będzie zrezygnować z bluzy. Skłony, skręty, przebieżki i... O cholera. 10 minut do startu, a ja bez rozciągania. Szybka wizyta w depozycie, trzy rozciągnięcia, nie zdecydowałem się nawet by wysypać piach z buta. Minuta, lekki stres. Nigdy nie stałem w tak szybkiej strefie startowej.
Poszliśmy! Kontrola tempa po stu metrach. 26 sekund. Idealnie. Trzy zdania z człowiekiem obok, pytał na ile biegnę, stwierdził, że się dołączy, bo dziś jest bez zegarka. 200 metrów dalej pobiegł szybciej.
Skręciliśmy w lewo, asfalt za nami, a przed najgorsze 300 m trasy - wybitnie rozdeptane i miękkie. I tym razem grupa była szybka, nikt nie odpadał, w zasadzie nie trzeba było wyprzedzać. To dla mnie nowość.
Pierwszy kilometr idealny - 4:23, od drugiego tradycyjna różnica między oznaczeniem trasy a zegarkiem. Drugi wolniej - 4:32 (pod jego koniec dwie niespodzianki - leżące na trasie drzewo sprawiło, że pomyślałem, iż wreszcie jest przełajowo, ale zaraz za nim dziwnie przeciągnięta taśma wyznaczająca trasę), trzeci 4:37. Biegnę skupiony, nawet nie macham do aparatu. Dopiero w domu, na zdjęciach wypatrzyłem, że pod nogami miałem piękny dywan z liści.
fot. Grzegorz Perlik |
Na czwartym zacząłem czuć nogi, czas 4:31. To oczywiście czasy z zegarka. Na piątym kilometrze zacząłem przyspieszać. Ostatni zakręt w prawo, zaczął się asfalt, wiem, że to jeszcze ok. 400 m. Kontroluję pierwszy raz czas całkowity. Było jakieś 20:40. Szybki kalkulacja i wiem, że mam szanse. Zatem mocniej i mocniej. Poganiam wyprzedzanych, kilku z nich się rewanżuje. Cisnę. 200 m do mety, 100, 50, 30. Patrzę na zegar przy mecie. O ile pamiętam coś ok. 21:50. Już wiem. Nawet brutto będzie poniżej 22 minut! Na koniec ręce w górę, zatrzymanie zegarka i znów ręce w górę. Zrobiłem! Jest! 21:51:90! Czas z grudnia ub. roku poprawiłem o 50 sekund!
Zdyszany oddałem chip, przechwyciłem Wierkę, która była pod opieką Tomka i stanęliśmy w okolicy mety by dopingować mamie Magdzie, sąsiadce Ewie i fizjo Justynie. A w ręku wielki transparent przygotowany w domu.
Moje bystre dziecko samo wpadło na pomysł by wpisać wszystkie imiona.
Wreszcie pojawiły się dziewczyny. Wcześniej - sądząc, że Magda do końca pobiegnie na luzie - zapytałem Wierkę czy chce wbiec na metę z mamą. Oczywiście. A tu niespodzianka. Cała trójka przyspieszyła i gnała w najlepsze. Wierka złapana za rękę upadła na 2 metry przed metą, a Magda się zatrzymała na 50 cm przed matą i po nią wróciła. I tak przeskoczyło na zegarze na 36 minut.
Za metą baby się zagubiły, nie znalazłem ich koło samochodu, ale stwierdziłem, że się przebiorę. Wróciłem w okolice startu, tam odczytałem smsa od Joli. Jakoś się znaleźliśmy by zrobić sobie zdjęcie pod bramą startową.
Wracając wypatrzyłem Olę i Błażeja Brzezińskich. Nie mogłem sobie odmówić i poprosiłem mistrzów o wspólne foto. Błażej to tegoroczny brązowy medalista Mistrzostw Polski w maratonie, a w Mistrzostwach Europy do końca walczył dla drużyny, mając nadzieję, że dołoży swą cegiełkę do drużynowego medalu, niestety, jak większość pamięta dwóch naszych zeszło z trasy.
Zawody udane. Jak zwykle sympatyczne, jak zwykle dobrze zorganizowane. Herbata pyszna, rogaliki jeszcze lepsze. Dla dzieciaków lizaki i herbata (Wierka prosiła o dolewkę, a po moim biegu ograbiła mnie z większej części). W toitoiach luksus - papier toaletowy (co prawda z tych stresujących - znaczy cienki, ale był). W skali dziesięciopunktowej daję 11.
A czytając wieczorem relację dowiedziałem się o co chodziło z taśmą i drzewem. Okazało się, że to działalność jakiś "życzliwych".
I zdaje się, że mogłem zaryzykować i pobiec nieco szybciej. Średnie tętno wyniosło 185, maksymalne 195, zatem w rezerwie zostało 8 uderzeń i całą trasę oddychało mi się całkiem swobodnie. Nie dyszałem tak jak w grudniu ub. roku. Nie zmienia to faktu, że jestem bardzo zadowolony.
Teraz czekam na XVIII Bieg Niepodległości w Pigży. Tam będzie treningowo, tempem powyżej 6 min/km. I może jeszcze wystartuję w mej wsi, o ile nie będę w pracy.
2 bieg City Trail w Bydgoszczy już 30 listopada.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz