Na scenie ktoś mówi mniej więcej tak: "15.443,37 km. Wielu ludzi nie przejeżdża samochodem tylu kilometrów w ciągu roku." Przyznam, że mnie to nie dotyczy, bo tyle zrobiłem w ciągu ostatnich 4 miesięcy.
Samochodem.
Ale biegiem? W ciągu roku i jednego dnia? Znaczy w ciągu 366 następujących po sobie dni. Bez przerwy.
Tak, ten wpis znów będzie poświęcony Rysiowi Kałaczyńskiemu.
W piątkową noc gościliśmy na weselu, w sobotę rano meldowałem się w pracy. Do Wituni ruszyliśmy o 13:45. Droga minęła szybko, szczęśliwie nie mieliśmy wielu świątecznych kierowców przed sobą. Od pierwszych metrów Witunia różniła się od tej, którą widziałem dwa tygodnie wcześniej.
W Więcborku widzieliśmy paru biegaczy. Gdy zatrzymaliśmy się na czerwonym świetle zapytałem trzech z nich czy ich nie podwieźć.
Witunia. Wielki parking na polu. Wieś czeka na nas z otwartymi rękoma. Idąc do biura zawodów czuło się wyjątkową atmosferę. Ta wieś licząca 866 mieszkańców miała swoje wielkie święto. Atmosfera jakaś taka rodzinna. Multum biegaczy, do kompletu ich rodziny. Scena, festyn, dmuchańce, stoiska z lokalnym jedzeniem.
Biuro zawodów obsłużyło nas szybko i ruszyliśmy na spotkanie z Justyną, Maciejem i Krzysztofem. Gdy się odnaleźliśmy był czas na zrobienie kilku zdjęć, trochę pogaduszek i w końcu ruszyliśmy na start. Biegaczy odprowadzała orkiestra dęta, z racji upału ubrana na luźno. Poszli asfaltową drogą, a my - Madzia, Justyna i ja na skróty.
Po drodze widzę charakterystyczny samochód oklejony logiem maratonypolskie.pl. Pusty, szyby zakurzone, więc podchodzę i korzystam z okazji. Na bocznej szybie smaruję palcem "maratonypolskie pozdrawia Sojer."
Idziemy. Gdy dotarliśmy na miejsce czuć było dwie rzeczy: wyjątkowość wydarzenia i upał. Słońce paliło niemiłosiernie a lekki wiatr nie dawał zbytniej ochłody. Na connect.garmin oznajmili, że były 33 stopnie w cieniu. Strach pomyśleć co było przy asfalcie i wśród pól.
Stoimy, rozmawiamy. Słychać orkiestrę prowadzącą pod górkę tłum biegaczy. Tłum. Na dzień przed zawodami mówiono o około 300, ale mi to wyglądało na 400, może 500? Zobaczymy kiedy pojawią się wyniki (bo nie czarujmy, dla firmy mierzącej czas ogarnięcie wyników to wyzwanie). Zrobiłem parę zdjęć, nagrałem krótki film. Z Madzią, Justyną, Maciejem i Krzyśkiem ustawiliśmy się pod koniec stawki. Włączyłem w zegarku trening interwałowy, bo chciałem zrobić 5 km rozbiegania i przebieżki 10x400/400. Patrząc na tłum przede mną zastanawiałem się czy dam radę.
Wystrzał. Jakieś 4 minuty przed godziną 15, znaczy za szybko. Po chwili drugi i trzeci. Bracia kurkowi dali czadu. Ruszyliśmy na luźno. Przede mną mężczyzna z kijkami więc musiałem uważać by mu ich nie podeptać.
Tempo 6:30. Gdzie mam się spieszyć? Dwa tygodnie temu biegłem dokładnie tak samo. Po kilkuset metrach po prawej stronie są ogródki działkowe. Ludzie wyszli dopingować. Jakiś mężczyzna tłukł kijem w wielki, trzydziestolitrowy, emaliowany garnek. Wszyscy uśmiechnięci, wszyscy zadowoleni. Gorąco, ale co tam!
Święto.
Zastanawiałem się jak opisać atmosferę, która tam panowała. To było coś zupełnie innego od tego co spotyka się na zwykłych zawodach. Coś, co wyglądało jak urodziny ukochanej babci, na które przyjechały dzieci, wnuki, prawnuki i wszyscy się cieszą, że świętują z babcią, ale też mogą się ze sobą spotkać.
To jest magia Rysia.
Gorąco. Smoła, której łaty migają gdzieniegdzie na asfalcie jest miękka jak roztapiająca się galaretka.
Drepczemy. Chłopacy jakieś 10 metrów przed nami. Maciej z wciśniętą pod czapkę gąbką. Dla mnie wolno, Madzia narzeka, że za szybko. W sumie się nie dziwię, bo 6:30 to dla niej spore tempo (kiedy wreszcie zabierze się za bieganie 3 razy w tygodniu?).
I znów droga skręca w prawo. I tak jak 13 dni wcześniej przebiegam pod wiaduktem kolejowym, tym razem żartując, że zostanę w jego cieniu. Pod górkę, lekko w lewo. Zbliżamy się do Nowego Dworu. 300 m przed nami rzesza biegaczy, którzy już skręcili w lewo. Ci bliżej odkręcają lekko w prawo, aż Justyna pyta gdzie oni biegną, skoro tamci są po lewej. Ato tylko droga tak niesie.
Nowy Dwór. Przy zmianie trasy namiot, pod nim punkt z wodą. Wody tego dnia będzie sporo na trasie. Bardzo dużo. W międzyczasie zdążyliśmy minąć pierwszego strażaka zabezpieczającego medycznie imprezę. Na siedmiokilometrowej pętli było ich chyba 5, może więcej. Możemy zatem biec bezpiecznie. Wydaje mi się, że zabezpieczenie medyczne trasy było dużo lepsze niż na pilskim półmaratonie, gdzie w ubiegłym roku były służby medyczne na rowerach, były karetki, ale tam był problem z dotarciem załóg karetek na miejsce zdarzenia (ratownicy pytali się w którą stronę jechać, bo mieli zgłoszenie, ale nie wiedzieli gdzie dokładnie jest biegacz potrzebujący pomocy). Jak było w Wituni? Ile razy potrzebna była interwencja? Nie wiem.
Droga wśród pól. Pod stopami biały tłuczeń. Dziwne. Nadal gorąco. Wiatr nie daje zbyt dużo ochłody. Po czterech kilometrach Madzia mówi, że musi odpocząć, bo dopadła ją kolka. Każe nam biec. Mówię, że jak dotrze do biura zawodów niech sobie siądzie, odpocznie i pobiegnie dalej. Planowała 13 km, ale już orzekła, że zrobi 5.
Kolejny punkt ze strażakiem. Ma zgrzewkę wody i kubeczki. Gdy ktoś prosi częstuje. Zakręt w lewo. Pod górkę. Piach. Traf chce, że brnę w najgłębszym. Tuż przed mostkiem stoisko z wodą, samochód. Rżnie muzyka. Na moście stwierdzam, że na dzisiejszy bieg pomalowano balustradę. Po co? Przecież od jutra most będą wykorzystywać tylko okoliczni mieszkańcy.
Nadal nie piję. Przed nami sporo ludzi, ale stawka się rozciąga. Ze schodów pobliskiego domu jakaś dziewczynka krzycy do nas dzień dobry. Odpowiadam i pytam czy pobiegnie z nami. Nie chce.
Piach. Gorąco. Justyna sapie jak lokomotywa z tuwimowskiego wiersza. Psioczy na tętno dobijające do 180 uderzeń. U mnie nie jest lepiej. 6:30 i powtórka sprzed dwóch tygodni - 161. Pogoda i sporo piachu na trasie robią swoje.
Z każdym krokiem jesteśmy bliżej Wituni. Przed którymś z domów widzę mężczyznę z wężem. Postanowił oblewać wodą biegaczy. Staję na dwie sekundy przed strumieniem i czuję ulgę. Nie więcej jak 300 metrów dalej, przy kolejnym domostwie wystawiono rurę z prysznicem ogrodowym. Znów skorzystałem z dobrodziejstwa i podziękowałem.
Justyna pyta czy jeszcze daleko. Zastanawia się czy robić drugie kółko, a ja znów powtarzam, że to nie są zwykłe zawody, że tu można dobiec do biura zawodów, zatrzymać zegarek, napić się, najeść, odpocząć i ruszyć dalej.
Wreszcie Witunia. Na placu zabaw szaleją dzieci. Obok trampolina, dalej dmuchana zjeżdżalnia. Z placu za biurem zawodów dobiega muzyka. Festyn na całego. Fiesta również.
Przebiegamy przez punkt pomiaru czasu, zatrzymujemy zegarki i idziemy pić. Wciągam arbuza i rogalika. Siedzimy i gadamy. Patrzymy na współtowarzyszy upalnej niedoli. Dociera Magda, ściąga czip, nie chce słuchać, że może wystarczy odpocząć. Gdy już odsapnęła bierzemy z Madzia po kubku wody i wylewamy go na plecy Justyny. Na siebie wlewam wodę z gąbki. Wiader z wodą jest sporo, a ta jest zimniejsza niż z kubków. Oblewam Madzię, zaczynamy się chlapać. Najważniejsze to dobrze się bawić.
Po kilku minutach ruszamy na trasę. Wolno. Asfaltem. Rozmawiamy, nagle atakuje nas człowiek z kamerą. Poznaję go. Michał Walczewski - admin maratonów. Stwierdza, że nie biegniemy szybko to może odpowiemy na parę pytań i tak wywiązuje się krótka rozmowa o imprezie, idei, Rysiu i tym co zrobi następnego dnia. Po kilku chwilach wracamy do truchtu.
Gdzieś dalej ktoś na asfalcie wysprejował napis. Zatrzymuję się by go sfotografować. Justyna podchodzi i mówi żeby zrobić zdjęcie z naszymi butami.
Gdzieś po drodze przy bramie stoi rodzina. Mają wiadro z wodą, kilka butelek i kubków. Kolejni dobrzy ludzie, którym się chce. Jakaś dziewczynka, taka pewnie sześcioletnia stoi ze szklanką wody i pyta czy może nas polać. Dziękujemy, ale odmawiamy. Zaczyna wylewać wodę na pobocze i wówczas zawracam i mówię, że może mnie polać. Szybko nabiera wody, ja odwracam się plecami do niej i po chwili zawartość szkalnki ląduje na mnie. Krzyczę, macham rękoma i biegnę jakby polała mnie wrzątkiem. Za sobą słyszę śmiech. Ileż radości może sprawić jeden mały wygłup.
Dobiegamy w okolice linii startu. Przed nami nieco ponad 5 km. Zatrzymuję się by zrobić kolejne zdjęcie. Poznański maraton (albo półmaraton) reklamował się kiedyś hasłem "Zostaw swój ślad w Poznaniu." Postanowiłem zostawić go (choć na chwilę) w Wituni.
Kolejne kilometry mijają nam na truchcie, w kilku miejscach przeplatanym marszem. Nie spieszy się nam bo i po co? Delektujemy się tym wyjątkowym wydarzeniem. Chwilami kogoś wyprzedzamy, a po kilkuset metrach ów ktoś wyprzedza nas. Na mostku muza rżnie jeszcze głośniej i ostrzej. Jak Ci wolontariusze to wytrzymują? Chyba normalnie, bo sami ją puszczają.
Dobiegamy na naszą metę.
Zrobiłem 1 km mniej niż zakładał plan. Nie zrobiłem przebieżek. I dobrze.
Odnaleźliśmy Madzię, a ona oznajmiła, że najprawdopodobniej będziemy mieli gości na noc. Znalazło się dwoje krakusów szukających noclegu i jeśli nie znajdą czegoś w okolicy przyjadą do nas. Ok. Dla mnie nie ma problemu. Monika widać trochę się krępuje, ale kto by się tym przejmował. Czeka na Marka, który biegnie maraton. Do Wituni przyjechali rano tylko po to by się przebiec. Rany. Tyle kilometrów. Telefonicznie nie znaleźli lokum, ale jak widać można mieć trochę szczęścia i takowe znaleźć (to sprawka Wierki, bo Monika zagadała Madzię i pytała kto jest na zdjęciu na koszulce).
Chodzimy, jemy, pijemy. Idziemy po medale. Na placu przed sceną pokazy ratownictwa medycznego. Słuszna koncepcja. Stojący ratownik poszukuje jakiegoś mężczyzny. Pytam po co. Żeby poćwiczyć. No to klękam przed fantomem i przypominam sobie co trzeba robić. 30/2. Trzydzieści uciśnięć, dwa wdechy.
fot. www.ortimed.net |
Stoimy w cieniu, pijemy dużo wody, wciągamy arbuzy. Oj gdyby nie te osy... Sierpień, więc nie ma się czemu dziwić. Jest ich wysyp.
Justyna odbiera telefon od męża. Razem z drugą Justyną, Kasią i dzieciakami idą w naszą stronę. Przyjechali do Więcborka nad jezioro, a tam spotkała ich niespodzianka. Kąpielisko zostało zamknięte ze względu na wysyp sinic.
Maciej z Krzyśkiem na trasie. Chwilę wcześniej zaczęli ostatnie okrążenie. Planowali półmaraton, będzie ponad 27 km.
Dzieciaki dostają watę cukrową, ja odbieram kiełbaskę z grilla dla Madzi, sam wciągam bigos (jak na mój gust zbyt tłusty).
Chłopacy wreszcie kończą i traf chce, że na punkcie pojawia się Rysiu. Pstryk, pstryk razem z Madzią ustawiają się do zdjęcia. Oj ciężko musi się biec Rysiowi. Gwiazda popołudnia musi co chwila pozować.
Około 18:15 ruszamy na lody do Więcborka, a następnie do domu. Na chwilę, bo zamierzamy wrócić do Wituni by utrwalić ostatnie metry przygody pod tytułem 366 maratonów w 366 dni.
Tuż przed godziną 20 zobaczyliśmy tłum. Słyszymy oklaski. W środku, w pomarańczowej koszulce biegnie Rysiu. Chwytam aparat, daję Madzi telefon by nagrała krótki film. Robię kilkanaście zdjęć, Madzia biegnie i nagrywa. Wśród oklasków i skandowanego imienia Rysiu, Rysiu, Rysiu nasz bohater wbiega na metę. Ciekawe co czuje. Satysfakcję? Ulgę? Może smutek, że od jutra całkowicie zmieni się porządek dnia. Czy odpocznie czy pójdzie potruchtać? Może jakąś szybką dychę na odmulenie mięśni?
Stoję w tłumie, próbuję robić zdjęcia. Widzę, że ktoś zakłada mu na głowę koronę. Wreszcie Rysiu chwycony przez współtowarzyszy zostaje kilkukrotnie podrzucony. Wszyscy wiwatują.
Chwila przerwy, idziemy w stronę sceny by zająć dobre miejsce. Jest luźno, więc stajemy tuż przy niej. Wreszcie idzie on. Uśmiechnięty, bez czapki, z medalem na szyi. Pozdrawia, przybija piątki.
Wchodzi na scenę, dostaje mikrofon i zaczyna mówić. Widać wzruszenie. Podziękowania, podziękowania, podziękowania. Dla wielu osób. Tych najbliższych, tych z biura zawodów, tych, którzy mu towarzyszyli. A nie było dnia w ciągu tego roku by Rysiu nie miał towarzystwa na trasie. Bywało, że ludzie przyjeżdżali na jedno okrążenie a przebiegali maraton.
Później gratulacje od władz samorządowych, list od ministra, laudacje od klubów sportowych, stowarzyszeń, reprezentantów i rekordzistów Polski w biegach 24 i 48-godzinnych. Tu nikt nie ma wątpliwości. Rysiu dokonał czegoś niebywałego.
Na koniec tort. A w zasadzie trzy. Pomagamy w rozdawaniu tacek z kawałkami ciasta. W oddali widać nadchodzącą burzę.
Szukamy Moniki. Chyba dała się przekonać, że nie mają się co zastanawiać tylko jechać do nas. Marek jeszcze na trasie, ale wkrótce dociera. Wracamy, po drodze trochę popaduje.
W domu kolacja i pogaduchy. Siedzimy do pierwszej. Jest bardzo sympatycznie. Następnego ranka gniję w łóżku do 10. Monika z Markiem wygrywają, bo wstają około 12. Tylko Madzia nie mogła dospać (trzymajmy się wersji, że nie mogła, bo oczywiście czuła się w gospodarskim obowiązku przygotować śniadanie).
Popołudnie spędzamy we czworo, idziemy nad jezioro. Po obiedzie nasi goście ruszają do domu. Wygląda na to, że najdalej zobaczymy się w okolicach 15 maja na Cracovii.
Koniec. 366 maratonów w 366 dni przeszło do historii. O serdeczności jaka tam panowała niech świadczy jeszcze jedna scena. Słońce i upał, a Marek przyjechał bez czapki. Jakiś nieznajomy biegacz pożyczył mu swoją, a na pytanie o zwrot dał wizytówkę i powiedział, że po biegu ma ją odesłać.
Koniec?
15 sierpnia 2016 roku Witunia znów przywita maratończyków. Już zapowiedziano kolejny maraton.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz