15 sierpnia 2014

Apetyt rośnie w miarę jedzenia (archiwum 10.11.2013)


Za mną dwa biegi tydzień po tygodniu. Odczucia mieszane, gdyż dziś wyraźnie odczułem braki w kilometrażu. Przez ostatnie dwa tygodnie (nie licząc dziś) zrobiłem raptem 30 km. Bieganie między dwoma szpitalami, które przerabiałem na przełomie listopada i grudnia wyciągnęło ze mnie mnie niezły kawałek sił i emocji, których nie mogłem odbudować kilkunastoma choćby kilometrami.

3 listopada, Bydgoszcz. Start drugiej edycji Z biegiem natury. Pojawiliśmy się rano małym stadkiem. Zabrałem ma pięcioletnią Weronikę, która miała zadebiutować biegowo, do kompletu przyjaciele przyjechali ze swym siedmioletnim synem. Zapowiadało się miło, zwłaszcza, że dobra pogoda postanowiła pogonić poranną mżawkę.

300 metrów Weroniki było wielką niewiadomą. Dystans wydawał mi się szalenie długi, a to jak sobie z nim poradzi było nieprzewidywalne. Przypuszczałem, że będzie miała problemy z nawiązaniem jakiejkolwiek rywalizacji z rówieśnikami. Niestety półtora roku igraszek z rakiem i faszerowanie jej onkowiną, która mocno upośledziła chodzenie zrobiło swoje. Szczęśliwie w trakcie terapii nie przestała chodzić, ale problemy z poruszaniem były zauważalne jeszcze długi czas po zakończeniu leczenia. Tak czy owak. Dziecko nakręcone wizją startu, dodatkowo nakręcone wizją otrzymania medalu po czterech biegach pojawiło się na linii. Pomimo ostrzeżeń dało się zaskoczyć starterowi i ruszyło dopiero po dwóch sekundach od sygnału. Biegło uśmiechnięte, zadowolone i wpadło na metę bardzo zadowolone, niestety jako ostatnie w swej kategorii. Jako nagroda lizak (pomarańczowy, "Tato, zjedz, nie lubię pomarańczowych"), dwa łyki herbaty, rogala nie chciała. Do tego zielony worek z napisem Dzieciaki z biegiem natury (oczywiście następnego dnia paradowała z nim w przedszkolu). Na pocieszenie Maks był pierwszy.

Dzieciaki wróciły do domu, a ja zostałem sam, planując jakąś rozgrzewkę tuż przed startem. Wskoczyłem w ciuchy i ruszyłem wyasfaltowanym Myślęcinkiem. Po drodze spotkałem Kasjera i wspólnie przebiegliśmy kilkaset metrów ucinając przy okazji miłą pogawędkę.
Bydgoskie Z biegiem natury to dla mnie podwójna nowość w temacie startów. Po pierwsze to najliczniejszy bieg, w którym do tej pory startowałem, po drugie wyznaczenie stref czasowych. Jak wiadomo drzemie w nas hasło "więcej, mocniej, szybciej". Chciałem pobiec poniżej 25 minut. Nie wiedziałem tylko ile z tych 25 minut zdołam urwać, zatem stanąłem w połowie strefy, obok jakiejś ładnej blondynki (tak, bieganie w zawodach ma ten niewątpliwy plus, że człowiek może napatrzeć się do woli na zgrabne dziewczyny). A tu nagle przechodzi obok jakiś biegacz i z powagą pyta jaki to dystans. Ech, od razu pożałowałem, że powiedziałem prawdę. Ciekawe jak by zareagował na półmaraton.
Wreszcie start. Poszły konie po asfalcie. Założenie proste. Pierwsze dwa kilometry po 4:50, później spróbować przyspieszyć. Niestety pierwszy km w 5:01, na początku drugiego zrobiłem się głodny i poczułem brak energii. Szczęśliwie po chwili to minęło i drugi zrobiłem w 4:52. Kolejne były szybsze. Na finiszowej prostej, czyli ostatnich 300 metrach zacząłem przyspieszać i połknąłem paru zawodników. Czas? 23:27 netto wystarczył na miejsce w połowie stawki i był lepszy od dotychczasowego biegania na 5 km o ok. minutę.
Z biegiem natury jak najbardziej udane.
Nie pamiętam autora. zBN? Może ktoś inny. Autor udostępnił foto, gdyby się objawił proszę o informację. Podpiszę

Kolejny start w mojej wsi. V bieg niepodległości i mój drugi w nim start. Oficjalny dystans 5,5 km. Faktyczny (o czym wiedziałem, bo bardzo często biegam po tej trasie, a czego na wszelki finiszowy wypadek nie powiedziałem) 4,82, czyli równe trzy mile. Po ubiegłorocznej loteryjnej wygranej (wygrałem tylko dlatego, że najmniej pomyliłem trasę) wypadałoby powalczyć, ale na to jest jeszcze za wcześnie. Bieganie kilometra poniżej 4:20 jest poza moim zasięgiem, a z krótkiego biegowego doświadczenia wiem, że tak należałoby wystartować, by nie być w połowie stawki. Tym razem Weronika pojawiła się z wykonaną własnoręcznie flagą kibica i ogromną chęcią kibicowania. Niestety chęci wystarczyło na start, a następnie przegrały z pobliskim placem zabaw.

Chciałem pobiec w okolicach 23 minut, choć po piątkowych deszczach mogło być o to kiepsko. Trasa w 90% wiedzie drogami gruntowymi, żeby było bardziej ekstremalnie gliniastymi. Po deszczu jeździ się po nich jak na łyżwach. Okazało się, że nie było tragicznie. Pierwsze 500 metrów biegłem zbyt szybko. Garmin pokazywał mi 4:20, po chwili 4:00. Trzeba było zwolnić i odpuścić trzeciemu Tomkowi i jeszcze jednemu zawodnikowi. Pierwsze półtora kilometra biegłem z jeszcze jednym zawodnikiem, później albo on odpadł, albo ja trochę przyspieszyłem (zakładam pierwszy scenariusz). Kilometry 1 i 2 zrobione równo po 4:51. Trzeci kilometr, który w zasadzie jest ciągłym podbiegiem z niewielkim wypłaszczeniem zrobiony w 4:39. To pozwalało liczyć na dobry czas, bo na walkę o 3/4 miejsce nie było szans - panowie wyprzedzali mnie o 200-300 metrów. Niestety czwarty kilometr to najgorszy fragment trasy. Niby z górki, ale diabelnie błotnisty. W pewnym momencie przeskoczyłem na pole, które teoretycznie nie było tak maziowate, a w praktyce i tak obkleiło mi buty. Plus był jednak taki, że nie musiałem się obawiać wywrotki. Ów kilometr pozbawił mnie złudzeń na zejście poniżej 23 minut. 4:53 i brak w zasięgu kogokolwiek, kto zmusiłby mnie do przyspieszenia. Na ostatniej prostej nieco podkręciłem tempo, tak dla mediów, bo może akurat trafi się ładne zdjęcie.

Na deser meta z rozciągniętą w poprzek taśmą strażacką, której nie dało się przerwać i już po bólu. 23:14. Teoretycznie mój najszybszy bieg na tej trasie, a jednak pojawił się niedosyt.
Po Z biegiem natury chciało się szybciej, chciało się zejść w okolice poprawionego wówczas wyniku na 3 mile, czyli 22:39. Nie wyszło, choć nie ukrywajmy, trasa w Drzewianowie jest trudniejsza, bardziej nierówna (dwa podbiegi po ok. 3-5 m na odcinku 50 metrów), do tego znikoma ilość asfaltu (pod tym względem Myślęcinek jest żenująco unowocześniony). O życiówki tu trudniej.

I jeszcze mała refleksja na koniec. Rok temu bieg średnim tempem 4:48/km brałbym w ciemno, zwłaszcza, że ubiegłoroczny początek biegu na 5:00 był dla mnie dużo za szybki. Wczoraj rozsądek mówił, że mam zwolnić z 4:20, choć ze dwa kilometry pewnie bym tak urwał. Dziś czuję niedosyt. 4:48 min/km. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. I to bardzo. Marzy mi się by wiosną zejść do 45 min na dystansie 10 km. Do połknięcia niemal 5 minut.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

3 razy Śnieżka

Rzec można, że w naszych duszach, czasem i ciałach, istnieją zadry, z którymi koniecznie chcemy się rozliczyć. Nieważne czy nastąpi to po ro...